Urodziłem się, a reaktor jądrowy w Czarnobylu odmówił posłuszeństwa. W Polsce wzrosły ceny mleka, więc Jerzy Urban zapowiedział, że bezdomnym z Nowego Jorku przekaże 5 tysięcy koców. Zaczęło się i śmiesznie, i strasznie.
Trudno powiedzieć jak się skończy, mam nadzieję, że niezbyt szybko i z ładnym epitafium. Na przykład: Odszedł i nie zdążył wszystkiego zepsuć.
Można psuć siebie i innych, obu wariantów chciałbym uniknąć. Szczególnie psucia L. (obecnie lat dwa z naddatkiem). Słownik synonimów otwiera tu horyzont możliwości: zdemoralizować, wykoleić, rozpuścić, rozwydrzyć.
Do dwóch ostatnich mam wątpliwość, nie dam głowy, że rozpuścić i rozwydrzyć to tyle samo, co zepsuć. Za to chętnie dopiszę: dzielić świat na czarny i biały, poniżać, grozić, udawać obecność, albo nie udawać.
Doświadczenie podpowiada, że w psuciu bardzo przeszkadzają książki. Te przeczytane.
Kolejne epitafium: Co prawda przeżył trochę lat, ale większość głupio.
Jeśli przyjąć definicję z obserwacji, sarkazm i inteligencja znaczą jedno. Rezygnuję z obu.
Trafnie (i smutno) pisze w „dwutygodniku” Joanna Krakowska: „Wszystko, co sami mieliśmy do zaproponowania, to hermetyczny język, kwaśne miny, ironiczne uśmiechy, prześmiewcze uwagi i sceptyczny stosunek do wszystkiego”. Równie trafnie i jeszcze smutniej Wojciech Engelking opisuje w „Kulturze Liberalnej” pogardę inteligencji wobec mas: tylko nasz punkt widzenia jest racjonalny.
Krakowska i Engelking piszą o sprawach poważnych i ciężkich. Tymczasem w naszym świecie, na Facebooku i Placu Zbawiciela, śmiechom nie ma końca. My, inteligentni i lepsi, śmiejemy się z czytelników Schopenhauera, kiedy piszą, że „Erystyka” to „Masło maślane owinięte w bawełnę”. O „Mistrzu i Małgorzacie” Bułhakowa: „Książka o niczym. Brudna i nudna. Zero wartości”. I tak dalej.*
Zrezygnowałem z sarkazmu, więc nie bawią mnie autorzy tych recenzji. Setki razy plotłem głupoty (również na piśmie) i tylko dzięki temu wiem, że były głupotami. Nie ufam ludziom, którzy nie doświadczyli sztubackiej pewności własnych sądów.
Umarł jak żył: w rozkroku.
W Krakowie pojawił się książkomat (jak biletomat, ale zamiast biletów – książki). Książkomat ma na imię Felix i sprawił, że jestem rozdarty.
Poskarżyłem się Annie P. (magisterium z komparatystyki, inaczej literaturoznawstwa porównawczego), że to kolejny egzorcyzm i duch książki ucieknie. Gdzie księgarz albo bibliotekarz, który wszystko przeczytał i każdemu potrafi mądrze doradzić? Książka to nie puszka coli!
Anna na to: „To już takie czasy, że w Super-Pharm usłyszysz 10 minutowy wykład o kremie, a w księgarni nie pamiętają, na której półce, która książka”.
Trudne czasy, bo czytelnictwo na łeb na szyję, rynek się kurczy, nadprodukcja średnich treści. Więc może każdy sposób dobry? W końcu Felix to znaczy szczęśliwy, a dar niezdecydowania to szczególny rodzaj szczęścia.
Epitafia mam więc trzy i trzy wnioski. Nie ufam ludziom, którzy nie doświadczyli sztubackiej pewności własnych sądów, ani tym, którzy nie przestali jej doświadczać. A czytać warto, żeby koniec był śmieszny, niekoniecznie straszny.
I to jest dopiero masło maślane owinięte w bawełnę!
PS. Anna P. na dniach zacznie blogować, już teraz warto obserwować ją tutaj. Sam nie mogę się doczekać!
* Wyjaśnienie dla tych, którzy na Facebooku od święta. Cytaty o „Erystyce” i „Mistrzu i Małgorzacie” pochodzą z popularnego profilu „Recenzje z Lubimy Czytać”.