Mówią: "Szukajcie, a znajdziecie". Powodzenia!

Katarzyna Bonda:
Korona mi z głowy nie spada

Jest w tej pracy moment, kiedy masz dość, kiedy nie wierzysz, że się uda. Poświęcasz się, a efektem jest dramat życia osobistego. Potrzebny jest bufor. Kiedy wpadam w taki stan, jestem jak skaleczone zwierzę. Ktoś wkłada rękę, żeby pomóc, a ja gryzę. W tej dziurze, w zapaści, jest pozór bezpieczeństwa. 

Rozmowa z pisarką Katarzyną Bondą. 


Kurt Vonnegut kłócił się z wydawcami o każdego centa. Od początku korzystał z pomocy prawnika.

Słusznie. To objaw zdrowej miłości własnej. Bez niej cię zjedzą – wystawiasz tyłek do bicia. Jeśli autor nie czyta umów, to znaczy, że jest głupi.

Znasz takich, którzy nie czytają?

Mnóstwo! Nie mogę na to patrzeć, więc staram się im pomagać. Mówię: „Człowieku, idź do prawnika, niech ci skonsultuje tę umowę, to nie kosztuje dużo”. I dostaję odpowiedź: „Nie mam kasy na prawnika!”. Ręce opadają. „Stary, jak nie masz kasy na prawnika, to po podpisaniu umowy już nigdy nie będziesz miał kasy”.

Umowy są dla śmiertelników, nie dla artystów. Prawdziwy artysta to biedny artysta.

Kurt Vonnegut nie był artystą? Nie dajmy się zwariować. To, że jestem biedna, nie oznacza, że jestem artystką. A to, że jestem bogata, nie oznacza, że nią nie jestem. Jeśli dobrze wykonujesz swoją pracę, rozwijasz się, to z czasem przychodzi pewność siebie. I ona pozwala bić się o swoje, dyktować warunki. Twórczość nie bierze się z komfortu, jasna rzecz. Nigdy nie zrobiłam nic dla pieniędzy – one są skutkiem, nie celem. Ale muszę zarabiać, żeby być niepodległa. I jeszcze: jestem pisarką, a więc mam obowiązki wobec czytelników. Muszę podnosić poprzeczkę.

To kosztuje, tak? Podnoszenie poprzeczki?

Kosztuje. Czytelnik czeka na nową opowieść i ona powinna być lepsza, inna niż poprzednie. Żeby to było możliwe, autor musi korzystać z różnych rozwiązań. Sama przeprowadzam bardzo dokładną, często kosztowną dokumentację. Wyjazdy, spotkania, zakup książek. Ktoś inny potrzebuje wynająć dom na skale i o świcie patrzeć w morze. Jeśli dzięki temu będzie pisał lepiej – bardzo dobrze.

Obok jest codzienność; książka nie chce się urodzić i potrzebujesz więcej czasu. Brakuje siły, bo w życiu prywatnym trwa zły moment. Bardzo trudno wtedy pisać. Pisarz nie jest robotem i musi czasem uporządkować swoje sprawy. Rachunki nie poczekają, a lodówka nie napełni się sama.

Twórczość nie bierze się z komfortu. Przed chwilą to powiedziałaś.

Musimy odróżnić dwie rzeczy. Po pierwsze, wrażliwość i kompetencje, które predysponują człowieka do napisania powieści, zebrania materiału, stworzenia dzieła. Dyskomfort i cierpienie mogą temu sprzyjać. Po drugie, sama praca, czyli proces, rzemiosło. A rzemiosło wymaga pewnych warunków. Jeśli chcą ci wyłączyć prąd, to czy jesteś w stanie skupić się na powieści? Zapewniam cię, że nie. Zapewniam, bo doświadczyłam tego na własnej skórze. W takich sytuacjach autorzy zupełnie inaczej pracują, szukają tematów wyłącznie w negatywnych przestrzeniach.

Przecież twoje książki to właśnie przestrzenie negatywne. Mord, nawet masowy. Alkoholizm, prostytucja.

Temat, który drażni, który boli, jest ważny. Czym innym jest sytuacja, w której wybierasz taki temat świadomie, konstruujesz fabułę, żonglujesz swoimi doświadczeniami. A czym innym, kiedy wylewasz frustrację i żółć. Tak może powstać tylko jedna książka. I jest bardzo wielu autorów, którzy napisali jedną dobrą książkę, a kolejnych albo nie było, albo były średnie.

Dzisiaj mam wielki komfort, bo mogę pracować nad powieścią rok, dwa lata i więcej. Ten komfort to efekt troski o dobrze rozumiany interes własny. Ilu autorów może pochwalić się tym, że mają dwa, trzy lata na napisanie książki? I że w tym czasie nie muszą zajmować się niczym innym?

Niewielu. Nawet ci poczytni piszą felietony, tłumaczą, zajmują się innymi rzeczami.

Widzisz, ja nie muszę pisać felietonów do siedmiu gazet. Nie muszę pisać komercyjnych tekścików reklamowych. Czy nie sądzisz, że w ten sposób wielki talent tych ludzi się rozrzedza? Wszyscy na tym tracimy.

Łatwo o argument: Bonda tworzy literaturę popularną, którą łatwiej sprzedać.

Oczywiście. Jeśli ktoś wydaje genialny zbiór ambitnych opowiadań, to bardzo trudno, żeby ta książka dotarła do szerokiej publiczności. Czasami zastanawiam się, jak na obecnym rynku poradziłby sobie Cortázar. Jego opowiadanie o królikach jest doskonałe – moje ulubione. Tacy autorzy tym bardziej powinni dbać o dobrą umowę i walczyć o promocję. Kłopoty finansowe to zaburzone poczucie bezpieczeństwa, niestabilne poczucie wartości. Nikt mi nie powie, że tak nie jest. Zresztą uważam, że naprawdę wybitni autorzy powinni dostawać dotacje. Powinniśmy ich utrzymywać.

Mówiąc, że umowy są dla śmiertelników, próbowałem przerysować pewien specyficzny sposób myślenia. Zaryzykuję tezę, że bliski sporej części twojego środowiska.

Dzieje się tak, bo większość ludzi przychodzi do tego zawodu ze złą motywacją. Piszą nie dlatego, że fascynuje ich temat. Nie mają w sobie przymusu opowiadania. Piszą, żeby nakarmić swoje ego, a później na różne sposoby chcą manifestować swoją wielkość. Szukają splendoru. Kwestie finansowe to jedno. Zwróć uwagę, jak wiele mitów narosło wokół samego procesu pisania. Dostaję wysypki, kiedy słyszę o magicznym natchnieniu, o tym niedostępnym dla zwykłego człowieka „pocałunku muzy”. Tymczasem wszyscy wielcy autorzy, których poznałam, a którzy mnie nie rozczarowali, okazali się zwykłymi ludźmi.

Na przykład?

Jeffrey Eugenides – wspaniały, normalny człowiek. Uważam, że miarą wielkiego pisarza jest to, że zostaje zupełnie zwyczajny. Jeśli nie potrafisz pozostać zwykłym człowiekiem, masz muchy w nosie, a woda sodowa uderza ci do głowy, to za jakiś czas nie będziesz mógł pisać. Trzeba być zwykłym, bo opowiadamy zwykłe historie zwykłym ludziom. To właśnie te historie są najciekawsze i ważne. To prawda, że moja praca wygląda inaczej. Nie podbijam karty zakładowej, mam więcej czasu, mogę podróżować, uczyć się, podglądać innych. Ale to nie daje mi prawa do przekonania o własnej wyjątkowości.

Nie wierzę, że nie doświadczasz pocałunków muzy.

Doświadczam! Natchnienie istnieje! Ale to nie jest tak, że widzisz pole rzepaku i spływa na ciebie łaska. Pole rzepaku może być katalizatorem, punktem wyjścia albo elementem scenografii. Podchodzę do tego racjonalnie. Pewnego rodzaju natchnieniem jest dla mnie dokumentacja. Podróżuję, czytam, rozmawiam z innymi – to inspirujące.

Oczywiście przychodzi taki etap, kiedy fabuła mnie pożera. Wychodzę z psem i jestem kompletnie odklejona od rzeczywistości; ze spaceru nic nie pamiętam. Nie mówię o tym często, bo to niezwykle intymne i rzadkie. Każda próba opisania tego zjawiska je umniejsza. Nie sądzę jednak, żeby te doznania były zarezerwowane dla wąskiej grupy naznaczonych.

Skoro o grupach. Mamy literaturę wysoką i literaturę gatunkową, komercyjną. W zasadzie żadnego środka. Tobie ten podział odpowiada?

Ten podział przestaje funkcjonować; powstaje coraz więcej książek, które trudno gdziekolwiek zakwalifikować.

Jak „Król” Twardocha? Wiele elementów charakterystycznych dla literatury wysokiej, a jednocześnie to dobrze skrojona powieść gatunkowa.

To jest wyjątkowo dobrze opowiedziana historia. Bardzo szanuję Szczepana.

Podziału, o którym mówisz, najbardziej potrzebują sami autorzy. To ciąg dalszy historii pod tytułem „ja i moje ego”. Moje książki nie są klasycznymi kryminałami. Autorzy kryminałów, moi „towarzysze w zbrodni”, śmieją się, że tworzę egzaltowane konstrukcje albo frazy, które trzeba przeczytać dwukrotnie. Druga strona z kolei ma kłopot z naszym sukcesem sprzedażowym. O tym kompleksie oczywiście nie wypada mówić. Wypada za to zakładać, że jeśli książka jest bestsellerem, to na pewno chałtura. To krzywdzące. Czasami dochodzi do absurdów – autorzy aspirujący do Nike pod zmienionym nazwiskiem wydają romanse.

Powiesz mi którzy?

Poza taśmą… W każdym razie są w Polsce książki gatunkowe, romanse i kryminały publikowane pod zmienionym nazwiskiem autora. Jeśli chciałabym napisać romans, wydałabym tę książkę pod nazwiskiem Bonda. I broniłabym tego tytułu. Nie gardzę literaturą obyczajową ani tym bardziej jej czytelnikami. Tymczasem ludzie, którzy oficjalne pogardzają jednym i drugim, w zaciszu tworzą takie książki dla pieniędzy. Czy to nie jest najgorszy instynkt i hipokryzja jednocześnie?

Jeszcze o podziale: niektórzy autorzy i krytycy są bardzo restrykcyjni językowo. Przez to, że w moich książkach dominuje zapis prosty, zwykły, stawiają mnie w gorszej przestrzeni. Ale żeby ten zapis był tak prosty, muszę się nagimnastykować. Wszystkie swoje książki czytam na głos, dopracowuję rytm. Dlaczego moje powieści, które mają po siedemset–osiemset stron, niektórzy czytają w trzy dni? Nie chodzi tylko o napięcie. To naprawdę jest warsztat i ciężka praca z formą.

Nie lądujesz na półce „kryminał” ani na półce „literatura polska”. Nieustannie okupujesz regał z napisem „bestseller”.

To miejsce odpowiada mi najbardziej… Tak naprawdę podział nie ma znaczenia, bo na koniec chodzi wyłącznie o czytelnika. O to, żeby ze swoją historią dotrzeć do jak największej liczby osób. Tylko i wyłącznie. Status „bestseller” również jest po to. Przy moim rozbujanym ego i wielkiej próżności mogę uczciwie powiedzieć, że nie chodzi nawet o mnie ani tym bardziej o stan mojego konta. Chodzi o opowieść. Bo literatura uzdrawia, zmienia ludzi, wpływa na rzeczywistość. Najpiękniejsze chwile w tej pracy są wtedy, kiedy czytelnik dzieli się tym, jak opowiedziana historia wpłynęła na jego życie.

Twoja mama pracowała w bibliotece, prawda?

Była chemikiem. Tworzyła własne receptury kleju. To praca analityczna, a jednocześnie wciąż twórcza. W pewnym momencie musiała z tego zrezygnować. Złamał ją nowotwór. Żyje do dzisiaj i ma się dobrze, ale już nigdy nie wróciła do laboratorium. To było dla niej niezwykle trudne. Później dostała pracę w domu kultury – właśnie w bibliotece. Przystosowała się.

W konsekwencji jako dziecko dorastałaś wśród książek.

Wśród książek i – to może ważniejsze – wśród czytelników. Stąd tak silne przekonanie, że literatura ma moc zmiany; ona infekuje rzeczywistość. Nasza biblioteka była ogromna. Widziałam, jak ludzie potrafią się spierać, kłócić o dobre imię nieistniejących bohaterów. Przecież to absurdalne.

Chodziłam z mamą odzyskiwać przeterminowane tytuły i widziałam, jak ktoś na „Hrabim Monte Christo” trzymał garnki. To było zupełnie naturalne, bo książka nie była świętością ani towarem luksusowym. Dzisiaj podświadomie z tego czerpię. Co najważniejsze: dla tych ludzi nie było lepszej formy odpoczynku, resetu. Mam podobnie, bo najlepiej odpoczywam przy cudzych opowieściach.

Biblioteka Publiczna w Andrzejewie, Miejska Biblioteka w Przasnyszu, wcześniej Bielawa, Polkowice… W czasie promocji „Lampionów” odwiedziłaś kilkanaście małych miejscowości.

Był Empik, billboardy, działania na dużą skalę. A ja ruszyłam w trasę przez małe miejscowości. Wieczorem odbierałam w Warszawie jakąś nagrodę, rano musiałam być w Poznaniu, a zaraz później na drugim końcu Polski. Byłam potwornie zmęczona fizycznie. Spałam po dwie i pół godziny. To odbija się na urodzie kobiety, uwierz. Mocno mnie to wkurwiało. Ale to moja praca u podstaw. Później ktoś się dziwi: „Jak to jest, że ona sprzedaje tyle egzemplarzy, skoro w Polsce ludzie nie czytają?”. Proszę, znajdź wielkich artystów, którzy jeżdżą do tak małych miejscowości. Odwiedziłam Zagórów, gdzie wszystkich mieszkańców jest trzy tysiące. Miałam wrażenie, że na spotkanie przyszła połowa. I to jest niesamowite.

Co konkretnie?

To, że tym ludziom chce się wyjść, nawet kiedy jest zima, wiatr i deszcz. Przynoszą te grube książki, słuchają tego, co mam do powiedzenia, a przecież mówię ciągle to samo; mam jedną historię. Wiem, że przeczytali książkę, bo rozmawiamy.

Przychodzą też tacy, którzy nie czytali cię wcześniej. Rzeźnik, który od trzydziestu lat nie kupił żadnej książki.

Pozdrawiamy pana Piotra. Pan Piotr przyszedł na spotkanie i kupił książkę, rzeczywiście pierwszą od trzydziestu lat. Od tamtej pory jest moim wiernym czytelnikiem. Wysyła mi e-maile, że piszę zbyt wolno, więc musi kupować książki innych autorów. Nie ma chyba bardziej intymnej relacji niż ta autora i czytelnika. Dla czytelnika jestem w stanie zrobić naprawdę wiele.

Na przykład – cytuję za „Gazetą Wyborczą” – zepsuć rynek…

Chcesz rozmawiać o książkach w Biedronce?

W Biedronce, Lidlu, Lewiatanie. O książkach ustawionych między proszkiem do prania i olejem słonecznikowym. Tak się stało, że twoje książki trafiły do dyskontów jako pierwsze. Pisano, że to cios w rynek wydawniczy.

W wielu miejscowościach nie ma Empiku, ale jest Biedronka. Wrzucenie książek do dyskontów to wyjście do czytelnika – nic więcej. Byłam za to krytykowana, a dzisiaj w sklepach znajdziesz literaturę wysoką, reportaż, nawet poezję. I bardzo dobrze. Mówimy, że książka nie jest towarem jak olej słonecznikowy, ale może właśnie powinna? Dlaczego na lotnisku czy na dworcu kolejowym nie mogę kupić Sándora Máraia? Jakie znaczenie dla treści ma to, gdzie książka została kupiona? To znów jest historia o wielkim pisarzu. Półka Biedronki nie jest godna, żeby postawić na niej powieść zawierającą dwie najbardziej zajebiste frazy w dziejach. Ja się do tego klubiku nie zapisuję.

Ale ty nie tylko pojawiłaś się w Biedronce. Ty w Biedronce kosztowałaś 8 zł!

8 zł kosztowały książki w wersji pocket. Brzydsze, na gorszym papierze. Czytelnik miał wybór. Sama na egzemplarzu zarabiałam bardzo mało, ale zależało mi, żeby te powieści żyły. A żyją w głowie czytelników – nie na półce księgarni. Czytelnik jest najważniejszy.

Średnia cena książki to 35–45 zł.

I to jest za dużo. Moje książki kosztują mniej więcej 40 zł. Kiedy odwiedziłam swojego brytyjskiego wydawcę, zabrano mnie do salonu Waterstones – to ogromna sieć, dużo większa niż Empik. Żeby oddać skalę: w salonie, w którym będę mieć spotkanie autorskie, jest sześć pięter. Jedno zarezerwowano dla powieści kryminalnych. Książki kosztują tam mniej więcej tyle, co w Polsce.

Przy dużej różnicy w zarobkach.

Wówczas siedmiokrotnej, bo zaczęłam się tym interesować. Możemy więc założyć, że adekwatna cena książki to właśnie 7–8 zł. I zapewniam cię, że jeśli ktoś w Biedronce ma wybór między gumą do żucia a książką w dobrej cenie, to kupi książkę. Dlaczego my tak nie wierzymy w ludzi? Ja wierzę.

Gdzie jest problem? Dlaczego książki są tak drogie? Mamy teraz narodową dyskusję wokół ustawy o jednolitej cenie książki.

Kierujesz to pytanie do złej osoby. Nie jestem specjalistką od ekonomii i nie chcę za taką uchodzić. Wydawcy mówią o podatkach i o marży dystrybutorów. Dystrybutorzy o konkurencji internetu. Każda ze stron ma swoje argumenty. A mnie – i stąd różne moje decyzje – zależy jedynie na tym, żeby moja książka dotarła do jak najszerszego grona czytelników. I jest mi przykro, kiedy ktoś zarzuca mi chłodną kalkulację. Tego nie ma.

Pięć tysięcy „Okularnika” rozdałaś. Z samochodu. To jest wariactwo.

Odnoszę sukces właśnie dlatego, że potrafię się dzielić i chcę to robić. Mogłam rozdać pięć tysięcy „Okularnika”, bo wcześniejsze nakłady pozwoliły mi wynegocjować to z wydawcą. Za każdym razem, kiedy pojawia się moja książka, mam dla czytelników coś specjalnego. Jeśli dajesz innym od siebie dużo i oni naprawdę czują, że jesteś blisko – oddadzą ci tę energię trzykrotnie.

Większość autorów nie może rozdać pięciu tysięcy, bo całej książki drukuje się mniej. Ty możesz sobie na to pozwolić, bo Katarzyna Bonda to sprawdzony znak towarowy.

Nie zawsze tak było. Przez długi czas siedziałam w kącie. Schowana i nieśmiała, z przekonaniem, że moje książki mnie obronią. Niestety, żyjemy w świecie wielkiej wojny o uwagę. Mamy telewizję, kino, internet. Z książkami rywalizują coraz lepsze seriale. W pewnym momencie uznałam, że muszę zawalczyć o siebie i wyjść z szafy. Pamiętam, jak zażądałam, żeby moje nazwisko na okładkach było drukowane określoną, zawsze tą samą czcionką.

Logotyp.

Właśnie tak – logotyp. I pamiętam reakcję.

Jaka była?

„Oho, mamy do czynienia z wariatką”. Patrzono na mnie z politowaniem. Kiedy zażądałam billboardu na budynku Empik Junior, reakcje były podobne. Jeśli ktoś myśli, że od początku słyszałam: „Pani Kasiu, wspaniale, kupujemy, duża promocja”, to jest w błędzie. Wszystko musiałam wydzierać pazurami.

Pazurami? Aż tak?

Na każdym etapie była walka. Również we mnie. Musiałam nauczyć się, że mogę artykułować swoje potrzeby. A później bronić ich za pomocą bardzo racjonalnych, konkretnych argumentów. I rzeczywiście, wiele osób dzisiaj irytuję, bo przychodzę i mówię, że „ma być tak i tak”. Na dodatek mam rację. Biorę łuk, strzelam do tarczy i – nawet przy zgaszonym świetle – trafiam w punkt. A później – żadnej skromności. Pytam: „No i co teraz?”. Wszystkie proponowane przeze mnie rozwiązania promocyjne przyniosły efekt. Wiedziałam, że mam dobrą książkę i że czytelnik w nią uwierzy.

Marka Bonda to nie tylko font na okładce. Pokazujesz się w prasie kolorowej, biegasz po śniadaniówkach. Jak na literatkę – prowadzisz się bardzo nieobyczajnie.

Za śniadaniówki chciano mnie spalić na stosie. Mocno oberwałam.

Bo jak o kulturze rozmawiać w formacie, w którym dostajesz pięć minut. A za chwilę znana modelka opowie, jakich używa naczyń.

Pięć minut? Mylisz się. Dwie minuty, półtorej. Czy wiesz, jak trudno w tak krótkim czasie powiedzieć coś sensownego? Więcej niż „dzień dobry”, chichot i „do widzenia”? Byłam jedną z pierwszych osób, która złamała tę niepisaną zasadę, że pisarze nie pojawiają się w śniadaniówkach. A wiesz dlaczego? Bo jestem pewna, że gdyby w czasach Henryka Sienkiewicza istniały billboardy, Facebook i telewizje śniadaniowe, to on by tam był. Gdyby był kobietą, zgodziłby się na ranking „Playboya”. Bo dla niego również najważniejszy był czytelnik. W Polsce rocznie pojawia się kilkadziesiąt tysięcy nowych książek. W tym tłumie trudno dotrzeć do konkretnego człowieka. A mnie właśnie na tym zależy, mówiłam już dlaczego.

Dotrzeć każdym kosztem?

Oczywiście, że nie każdym. Ale czy ciebie dziwi, że mi zależy? Bardzo ciężko pracuję nad książką. Dwa, trzy lata. Płacę swoim życiem osobistym, bo kto wytrzyma z człowiekiem, którego tak pochłania opowieść? Na koniec wiem, że mam rzecz ekskluzywną – wyszarpaną i przetworzoną przez siebie. Jeżeli tak bardzo i tak długo się męczyłam, to teraz mam odpuścić? Okres promocji trwa mniej więcej trzy miesiące. Później mogę złapać oddech i wrócić na do normalności. Promocja to ostatni wysiłek. Czy trzy miesiące to naprawdę tak dużo?

Dużo?

Korona mi z głowy nie spada. Myślę o czymś jeszcze – i to będzie refleksja, która wykracza poza literaturę. Z jakiegoś powodu boimy się zdrowej troski o siebie. A ja dobrze czuję się z sobą i w swojej skórze – z tym, jak piszę, jak wyglądam, jak prezentuję się publicznie. Pisarz nie musi jeździć na rowerze ani nie musi mieć tłustych włosów. To, że ktoś dobrze wykonuje swoje obowiązki i jest za to dobrze wynagradzany, powinno być powodem do chluby. Chciałabym, żeby to budziło szacunek, tymczasem często jest pretekstem do bicia.

W 2007 r. wydałaś pierwszą książkę. W 2012 r. spłaciłaś długi. Zaraz potem kupiłaś najdroższy komputer, jaki był dostępny w sklepie, co bardzo mnie rozbawiło. Przez długi czas świat mówił ci „nie”.

Książka pojawiła się w 2007 r., ale zaczęłam ją pisać trzy lata wcześniej.

Nie chcę pytać o długi. Chcę zapytać o przyjaźń. W „Lampionach” Małgorzacie Młodzian dziękujesz tak: „[…] mojej wieloletniej przyjaciółce, która zawsze wierzyła w moje pisanie, i choć już nie musi pożyczać mi pieniędzy, to nadal otrzymuję od niej wielkie wsparcie”.

Dla normalnych ludzi moja praca jest absurdem i fanaberią. Dzisiaj mniej, bo moje książki to bestsellery, ale przywołałeś czasy, kiedy tak nie było. Wyobraź sobie, że twoja żona postanawia zrezygnować z pracy zawodowej i zaczyna odwiedzać więzienia; robi to przez dwa lata. Nie widać żadnego efektu. Również finansowego, bo miałam swoją idée fixe – nie chciałam kontraktować z wydawcą niczego, czego nie będę pewna.

Przez dwa lata można zmienić mieszkanie, wyjechać do Afryki i z niej wrócić, urodzić dwójkę dzieci, dwa razy umrzeć. A ja uparłam się, że będę pisać. Długo czekałam na sukces. Bardzo wiele osób mnie zawiodło. Nie wierzyły, że to się uda. A Gosia była przy mnie cały czas. Wciąż jest. Dziękuję, że o nią pytasz.

Jarek Szulski, wybitny nauczyciel, powiedział mi, że najlepszą inwestycją, jaką możemy zrobić, jest przyjaźń.

Dzisiaj, choć odniosłam sukces komercyjny, wciąż funkcjonuję na pograniczu absurdu. Często zaskakuje mnie Wielkanoc, bo w pracy tracę rachubę czasu. Takie osoby jak Gośka to kotwice. Sprawiają, że się nie odklejamy. Chodziłyśmy do jednej szkoły i jesteśmy zupełnie różne. Ja jestem nieprzewidywalna, a ona żyje i pracuje normalnie. Jednocześnie jest niezwykle wrażliwa, o czym większość ludzi nie ma pojęcia.

Nagminnie używasz języka wojny: wyszarpać, wydrapać, wygrać. Nie wierzę, że stan wojny może utrzymywać się permanentnie. Że nie męczy.

Permanentny jest stan przegranej. Gdy piszę, kilkanaście razy dziennie mam spadek nastroju i „depresję”. Kiedyś dominowały kwestie bezpieczeństwa i sprawy osobiste. Dzisiaj nie jest lepiej. Myślę: „Nie napiszę tej sceny, to mnie przerasta. Nie ma szans”. Gdybym nie miała Gośki – nie dałabym rady. Były momenty, że dzwoniłam do niej w środku nocy, żeby upuścić powietrze. Mówiłam, mówiłam, mówiłam, aż sama dochodziłam do tego, co było mi potrzebne. I musiałam się rozłączyć, żeby dalej pisać.

„Zawsze wierzyła w moje pisanie”.

W tym trudnym czasie, przed 2012 r., wszystkimi możliwymi sposobami wzbraniałam się przed pożyczaniem pieniędzy. Sprzedałam wszystko, co miałam w domu. Został pokój dziecięcy i biżuteria mamy. Wymyśliłam sobie przy tym, że pójdę na kurs scenopisarstwa. Oczywiście usłyszałam: „Na co ci jeszcze scenopisarstwo? Wróć do normalnej pracy. Zrób coś ze sobą”.

Skąd ta krytyka?

Od najbliższych. Mój brat, który mnie bardzo kocha, długo nie rozumiał, dlaczego tak postępuję. Nasz tata zmarł i brat wszedł w jego rolę. Czuł się w obowiązku recytować litanie moich błędów. „Czym ty się zajmujesz? Dlaczego wciąż siedzisz przy komputerze? Wróć do »Newsweeka« – byłaś świetną dziennikarką”. Mama bardzo się martwiła. Od najbliższych wciąż słyszałam, że postępuję niewłaściwe, a tu dodatkowy wybryk.

To była Łódź?

Tak, filmówka. Jestem typem człowieka, który – jeśli chce nauczyć się pływać – nie wynajmuje łódki i „hej, przygodo!”. Wcześniej muszę wszystko zrozumieć. Więc czytam książki, kończę kurs, kupuję kompas. Nienawidzę improwizacji. Z pisaniem było tak samo. Na kursach literackich analizowano frazę Bułhakowa, ale nikt nie uczył konstruowania fabuły. Więc uznałam, że scenopisarstwo będzie odpowiednie.

Ale kosztowne.

Na egzaminie rozmawialiśmy o narracji, przebiegu fabuły, tworzeniu bohatera. Wyszłam stamtąd jak na skrzydłach. „Boże, to jest moje miejsce”. A jednocześnie nie miałam pieniędzy. Zwierzyłam się Gośce. Mówię: „Może to nie jest jednak najlepszy pomysł? Może zostawię to pisanie? I tak nic z tego nie ma”. Ona się oburzyła.

Bardzo?

Śmiertelnie. Wkurwiła się. Powiedziała: „Ty będziesz wielką pisarką. I to ty będziesz pożyczać mi pieniądze. A teraz ja ci dam”. Gdybym nie poszła na te studia, a przede wszystkim gdybym nie miała w niej wsparcia i wiary, dzisiaj byłoby zupełnie inaczej. Kiedy musiałam zrezygnować z książki o Kazachstanie, Gośka też była ze mną.

Książka o Kazachstanie nie powstała. Przygotowania do jej wydania trwały dwa lata. Zakładam, że w związku z podróżami dokumentacja była bardzo kosztowna.

Kosztowna i trudna. Przeznaczyłam na tę pracę wszystkie dostępne środki, w tym całą zaliczkę. Jestem próżna, ale wtedy nic dla siebie nie kupowałam. Buty, sukienki – nic. Pracowałam na starym komputerze, który nieustannie się zawieszał. Kazachstan to było moje Kilimandżaro, ale blisko szczytu musiałam zawrócić. Bardzo się wtedy bałam. Nie o siebie, ale o córkę.

Kiedy opowiadasz o tej sytuacji, to zawsze enigmatycznie, bez szczegółów.

Książka miała być fikcją, ale osadzoną w rzeczywistości historycznej i politycznej. Podczas dokumentacji dotarłam do niesamowitych informacji. Udało nam się dotrzeć do świadka zabójstwa jednego z ważnych kazachstańskich oficjeli. Rozmawiałam z człowiekiem, przeciwko któremu spreparowano dowody, a którego później okrzyknięto pedofilem i mordercą. Rozmawiałam z ludźmi, którzy byli więzieni i torturowani. Pomagały nam organizacje broniące w Kazachstanie praw człowieka. Byłam przeszczęśliwa, bo wiedziałam, że to będzie wyjątkowa opowieść. Kiedy mieliśmy ponownie jechać na miejsce, nie chciano przyznać mi wizy. Udało się, ale już wtedy pojawiły się pierwsze ostrzeżenia. Były konsul dał mi specjalny telefon i powiedział: „Pani Kasiu, będzie pani podsłuchiwana w doskonałym towarzystwie”. Nie traktowałam tego poważnie. To była przygoda, dodatkowy materiał do książki.

Dlaczego ta książka nie powstała?

Po powrocie do Polski zaczęły dziać się rzeczy bardzo niepokojące. Pojawiły się groźby. Ktoś włamał się do mojego komputera i zniszczył wszystkie dane, łącznie z prywatnymi zdjęciami. Nie mam żadnej fotografii Niny sprzed piątych urodzin. To wszystko wydawało mi się absurdalne, bo przecież jestem tylko autorką kryminałów z Polski. Ostatnia akcja to telefon: „Wyglądasz tak i tak, pięć minut temu weszłaś do kawiarni, siedzisz w rogu sali. Wcześniej odprowadziłaś córkę do babci pod takim i takim adresem. Numer telefonu do babci to…”. Zaczęłam krzyczeć „Ty skurwysynu!” i wybiegłam, momentalnie pojechałam po córkę. Znajomy z MSWiA poprosił mnie, żebym zostawiła ten projekt. Mój świat się zawalił. Gośka była obok.

W podobny sposób jak wcześniej?

Dokumentacja pochłonęła wszystkie środki, nic nie miałam. Nie mogłam zwrócić zaliczki i nie mogłam napisać tej książki. Ale nie chodziło o pieniądze. To była sytuacja, w której nie wiesz, co dalej, i bardzo potrzebny jest ktoś, kto cię rozumie. Ktoś, kto nie będzie mówił: „Ostrzegaliśmy. Wróć do poprzedniej pracy”. Potrzebna była osoba, której się nie boisz i której możesz powiedzieć wszystko. Gośka sprowadziła mnie na ziemię. Powiedziała: „Napisz coś innego”. Wydawało mi się, że to nierealne, ale porozmawiałam z wydawcą. Nie chciał zwrotu zaliczki, chciał inną książkę. Tej samej nocy wymyśliłam Saszę Załuską. Konspekt powstał w cztery godziny. „Pochłaniacz” bardzo szybko stał się bestsellerem.

Będziemy mogli o Gosi Młodzian napisać wprost? Wymienić ją z imienia i nazwiska?

Myślę, że będzie dumna. Rozmawialiśmy o autorach książek, o artystach w ogóle. My wszyscy funkcjonujemy w szalonej przestrzeni. Musimy to zaakceptować. Bez elementu wariactwa nie jesteśmy w stanie tworzyć. To, że stwarzam pozory normalności, potrafię przeczytać umowę, to jest inna kwestia – tego można się nauczyć. W środku jestem świrem. Ty też. To oczywiście nie daje nam prawa do poczucia, że jesteśmy lepsi. Ale jesteśmy inni. I ludzie, którzy tworzą, radzą sobie z tym szaleństwem na różne sposoby: poprzez alkohol, narkotyki, seks. Ja kupuję za dużo sukienek.

Jaką funkcję to spełnia?

Łagodzącą. Jest w tej pracy moment, kiedy masz dość, kiedy nie wierzysz, że się uda. Poświęcasz się pisaniu, a efektem jest dramat życia osobistego. Potrzebny jest bufor. Czasami tę funkcję spełnia żona lub mąż, ale to ogromne obciążenie. Kiedy wpadam w taki stan, jestem jak skaleczone zwierzę. Ktoś wkłada rękę, żeby pomóc, a ja gryzę. W tej dziurze, w zapaści, jest jakiś pozór bezpieczeństwa. I wiele osób rezygnuje. „Nie chcesz, to nie. Siedź sobie”. Gośka nie zrezygnowała. Zna mnie od strony, od której nie zna mnie nikt inny. Widziała mnie płaczącą, wyczerpaną. To jest taka część mnie, której się wstydzę i której nie chcę nikomu pokazywać. Każdy to ma. I jeśli nie mamy kogoś, kto potrafi przyjść, wyprowadzić nas z tego stanu, to łatwo sięgnąć po inne środki. To nie jest przypadek, że wśród ludzi, którzy tworzą, jest tak wiele samobójstw. Mam tu swój osobisty dramat, bo bardzo przeżyłam śmierć Marcina Wrony. Samotność sprawdza się w pracy twórczej, ale nie sprawdza się w życiu.

Zaryzykuję tezę, że to jest prawda uniwersalna i dotyczy wszystkich. Nie tylko artystów.

Jeśli trzymać się słów twojego kolegi o tym, że „najlepszą inwestycją są przyjaciele”, to ja się pod tym podpisuję.

Historia z Kazachstanem brzmi jak fabuła. Element legendy, fragment układanki „Marka Bonda”. Obok twojej pracy z policją i rozmów z morderczyniami to po prostu dobrze wygląda.

Zastanawiam się, z czego wynikają wszystkie te zdarzenia, których doświadczam. Rozumiem, że z boku może to wyglądać jak scenariusz filmu. Nie wiem, czy piszę, bo doświadczam tych wszystkich sytuacji, czy doświadczam ich, bo piszę. Ale z całą odpowiedzialnością: zawsze byłam szczera. Myślę, że gdybym nie była uczciwa, nie udałoby się. Nie miałabym na koncie tylu książek, nie byłabym bestsellerową autorką. I nie jest tak, że wszystkie te doświadczenia są dobre. O wielu myślę, że nie powinny się wydarzyć. Może to moja głęboko zakorzeniona ciekawość?

Ciekawość czego?

Pytanie „dlaczego?” – obok głodu opowiadania historii – zawsze było dla mnie kluczowe. „Dlaczego?” ciągnie mnie w różne obszary. Często dopiero po fakcie uświadamiam sobie, że coś mogło stanowić dla mnie zagrożenie. W trakcie pracy nad „Pochłaniaczem” spotykałam się z byłymi gangsterami. Któregoś popołudnia trafiłam na dobry kontakt. Pojechałam sama do zupełnie obcych ludzi, którzy okazali się byłymi żołnierzami mafii. Zadzwoniłam do znajomej z prośbą, żeby przejęła moje dziecko, bo wiedziałam, że nie wrócę na noc. Zareagowała przerażeniem: „Kaśka, czy ty na pewno wiesz, co robisz?”. Sama nie zadaję sobie takich pytań. Jest ciekawość. A czasami historie do nas przychodzą i nie można ich zostawić. Po prostu.

Podaj przykład.

Istnieją dwie wersje „Okularnika”. Natrafiłam na informacje o pogromach wsi prawosławnych i nie mogłam tego zostawić. A przecież opisywałam historię miejsca, z którego pochodzę – ważną historię osobistą. Na spotkania autorskie przychodziły bojówki ONR. Wiedziałam, że tak będzie, ale nie mogłam z tego zrezygnować. Historia do mnie przyszła i musiałam ją opisać – to był mój psi obowiązek. Kryminały pełnią wiele funkcji. Zanurzam się w cieniu po to, żeby inni mogli przyjrzeć mu się w bezpiecznych warunkach. To nie public relations. Jestem szczera. Zawsze otwarcie mówiłam o swojej przeszłości osobistej i zawodowej. Również o sytuacjach, które nie wyglądają dobrze.

O „Super Expressie”, czyli pracy w tabloidzie.

Również o pracy w „Expressie Wieczornym”, w którym bardzo dużo się nauczyłam, między innymi czytania akt. Pracowałam w miesięczniku „Zdrowie”, „Naj”, pisałam dla „Marie Claire”. Nie wstydzę się tego. To jest część mojej historii. Był taki moment, że chciałam spalić swoje pierwsze książki, bo wiele rzeczy napisałabym dzisiaj inaczej. Ale już nie chcę. Kiedy będę mieć osiemdziesiąt dziewięć lat i będą mnie kłaść na katafalk, każdy będzie w stanie prześledzić moją pracę.

Każda twoja książka jest lepsza od poprzedniej. Autorka „Lampionów” i „Okularnika” to zupełnie inna autorka niż ta, która pisała „Sprawę Niny Frank”. To nie jest tylko moja opinia.

Wielki komplement. Bo my właśnie o to walczymy. O to, żeby każda książka była lepsza od poprzedniej.

Szczerość nie przysparza ci przyjaciół.

Jestem na takim etapie, kiedy jest wokół mnie dużo przestrzeni. Bardzo rzadko docierają do mnie głosy negatywne. Jeśli już, to przez osoby trzecie.

Pół rok temu mówiłaś w „Wyborczej”, że nie masz problemu z krytyką; jeśli jest konstruktywna, wyciągasz wnioski. Dwa lata temu, że nie znosisz, przejmujesz się, że jesteś nadwrażliwa.

Obie te wypowiedzi są prawdziwe. Oczywiście, że się przejmuję – krytyka uwiera. Jednocześnie uważam, że z krytyką się nie dyskutuje. To, co czuję, ma drugorzędne znaczenie. Ważna jest dla mnie opinia kogoś wyrafinowanego, znawcy, a jednocześnie bardzo ważne jest to, co mówią czytelnicy – zwykli ludzie. Wyciągam wnioski, bo każdy autor musi się uczyć, a można się uczyć tylko na porażce. Poświęcono mi kiedyś cały program w TVP. Pół godziny o tym, jaka jestem beznadziejna, jakie piszę kiepskie książki, niekryminalne zupełnie.

Jeśli cały program, to jest wielki komplement.

Wtedy się śmiałam. To zresztą była ogromna reklama – cały program poświęcony jednej autorce. Myślałam, żeby im wszystkim wysłać kwiaty.

Mariusz Szczygieł, kiedy znajduje w internecie krytyczną recenzję, pisze do autora i tłumaczy.

Poważnie? Gdybym miała do wszystkich pisać, zabrakłoby mi czasu na książki. Ale przyznam ci się do czegoś innego. Założyłam zeszyt i tam wpisuję nazwiska wszystkich osób, które źle mnie potraktowały. Czarna lista. Zapewniam cię, że ten zeszyt będzie kiedyś wiele wart.

Gruby jest?

Sto dwadzieścia kartek. W twardej oprawie.

I dużo tych kartek już zapisanych?

Jedna trzecia, czyli sporo. Założyłam ten zeszyt niedawno – w ubiegłym roku. Wiesz, dlaczego to robię? Żeby się tym nie infekować. Wpisuję do zeszytu i wypieram. Sprawa znika. Nie ma we mnie potrzeby odwetu.

Zadziorna Bonda nie chce oddać?

Nie. Nie wysyłam złej energii, nie dyskutuję. Oni mają swoją rację. Natomiast zdarzają się sytuację kuriozalne. Dowiaduję się na przykład, że ta sama osoba, która zmieszała mnie z błotem, jakiś czas później ma prowadzić moje spotkanie autorskie. Myślę sobie wtedy: „Przecież to nie jest tak, że ten człowiek musi to robić. To jest jego wybór. Zgodził się, żeby prowadzić spotkanie z kimś, kogo nie lubi, nie ceni”. Zadzwoniłam do organizatorów i zapytałam, ile wynosi te 30 srebrników. To była kwota rzędu 200–250 zł. Poprosiłam o zmianę prowadzącego. Nie chcę, żeby ktoś, kto mówił i pisał o mnie źle, dzisiaj żył z mojego sukcesu.

Dlaczego ty zaczęłaś czytać książki?

To jest piękne pytanie… Książki pomogły mi odkryć świat. Moi rodzice byli niezwykle mądrymi ludźmi i bardzo wiele od nich otrzymałam. Jak na warunki, w których żyliśmy – niewyobrażalnie wiele. Byłam kochana i czułam się potrzebna. Dostałam poczucie bezpieczeństwa, twardy grunt. Ale były przestrzenie, których nie mogli mi dać: otwartość na świat, odwagę. Otwartość w tym znaczeniu, że można wyruszyć w drogę, zdobywać i żyć na swoich warunkach.

Książki to wypełniły?

Uwielbiałam postaci waleczne, buńczuczne, narowiste. Chciałam być taka, jak bohaterowie, o których czytałam. Gdyby nie książki, nigdy nie odważyłabym się na wiele życiowych decyzji. W moich szkolnych wypracowaniach zawsze pojawiały się dwa przymiotniki: „nieokiełznana” i „harda”. Pamiętam, bo polonistka regularnie je podkreślała. Dzisiaj, kiedy przeżyłam czterdzieści lat i mam za sobą dużo trudnych i dużo dobrych doświadczeń, mogę powiedzieć, że mam niepodległość, o której wtedy marzyłam. A nie mogłabym o niej marzyć, gdyby nie powieści. Książki wyznaczały mi kierunek. One po to są. Dają nam cel i pragnienia.

Wielka odpowiedzialność.

Odpowiedzialność, która wykracza daleko poza pisanie. Autor nie jest tylko i wyłącznie przedstawicielem produktu, który nazywa się książka. Najlepsi, najwięksi pisarze to jednocześnie wyraziste postacie. Arthur Conan Doyle uratował życie hinduskiego prawnika, co zostało doskonale opisane w książce „Arthur i George” Barnesa. Za prawnikiem nikt się nie wstawił, nikt o niego nie walczył. Zrobił to dopiero pisarz, a w konsekwencji sędziowie zmienili werdykt. Dzisiaj, podobnie jak kiedyś, ludzie potrzebują takich autorytetów. I wiesz, dla mnie to jest niezwykle trudne.

Bycie autorytetem?

Rykoszetem wraca do mnie, że moje słowa mają dla kogoś znaczenie; ktoś je cytuje, ktoś o nich rozmawia z innymi. Wciąż mi się wydaje, że jestem Kasią Bondą z Hajnówki. Siedzę przy swoim biurku i stukam jak dzięcioł. Nie mam poczucia, że jestem lub mogę być dla kogoś autorytetem. Natomiast nie chcę od tego uciekać. I to jest kolejny powód, dla którego jestem dostępna, udzielam wywiadów, pojawiam się w śniadaniówkach. Jeśli mam odwagę mówić do innych za pomocą książek, dlaczego nie mogę robić tego werbalnie?

Mówisz: „Wciąż mi się wydaje, że jestem Kasią Bondą z Hajnówki”. A jednocześnie nieustannie się bijesz: o niezależność, status książki, czytelników. Od szkoły język konfliktu: „nieokiełznana”, „harda”. Kiedy pytają cię o sukienki i makijaż – że to zbroja.

Z jednej strony wiem, że to błogosławieństwo; nikt nie jest w stanie mnie powstrzymać, potrafię postawić na swoim. A z drugiej strony czasem chciałabym być normalna. Taka spokojna.

Tak naprawdę?

Tak. Żeby chociaż jeden dzień. Teraz czytamy z córką „Harry’ego Pottera”. Tam jest scena z lustrem, w którym można się przejrzeć – w odbiciu widać nasze prawdziwe potrzeby. Jestem pewna, że nie zobaczyłabym tego, co mam. Tak naprawdę ja nie chcę być wojownikiem. W ogóle nie jestem wojownikiem, choć cały czas walczę.

To bardzo smutne i bardzo ładne jednocześnie.

Zostańmy przy tym, że twórczość nie bierze się z komfortu.


Katarzyna Bonda – nagradzana pisarka, scenarzystka i dokumentalistka. Wszystkie jej powieści zyskały status bestsellerów, a prawa do wydań zagranicznych zakupiły największe wydawnictwa na świecie, m.in. Hodder & Stoughton i Random House. Przez Zygmunta Miłoszewskiego została nazwana królową polskiego kryminału. 

halo_pieniadze_belka_sponsorska

Halo.Pieniądze to projekt dziennikarski, gdzie pieniądze są pretekstem do rozmów o ważnych zjawiskach społecznych. Wywiadom towarzyszą zdjęcia i krótkie, artystyczne impresje filmowe, realizowane przez ISTV Media. Reżyserem i autorem zdjęć jest Paweł LabeTło i sukienka zostały wykonane z materiałów od KUKA.

{social-facebook-like}