Nie potrafię komentować spraw bieżących, takich, które – jeśli się dzieją – poruszają bryłę świata. Zazdroszczę koleżankom i kolegom posiadającym tę unikalną zdolność pisania w biegu, z pulą sądów i ocen w rękawie. Sam myślę zbyt wolno i kiedy znajduję w sobie wystarczająco dużo do powiedzenia, świat już dawno jest na swoim miejscu.
Nie inaczej było z listem Adama Michnika i Jarosława Mikołajewskiego. Dotarł do mnie w sobotę, na progu świąt. W poniedziałek okazało się, że wszystko zostało już powiedziane. To niepokoi, bo znów mam wrażenie, że wszystko to w praktyce zbyt dużo.
Mierzę się więc nie tyle z listem, co reakcjami które zdążył wywołać. Pierwsza to zarzut kierowany pod adresem obu autorów: nie powinni zabierać głosu w sprawach kościelnych, bo jak sami deklarują jeden jest nieochrzczony, drugi niepraktykujący. Tymczasem Adam Michnik i Jarosław Mikołajewski w sposób bardzo czytelny i zrozumiały uzasadniają swoje prawo do obecności w tej dyskusji. Kościół w Polsce to nie tylko wspólnota wiernych, ale również uczestnik debaty publicznej i instytucja, która wciąż posiada znaczący wpływ na kwestie społeczne (w tym te, które daleko wykraczają poza zainteresowanie większości wierzących).
Redaktor naczelny i publicysta Gazety Wyborczej deklarują, że po swojemu szukają Boga i po swojemu się modlą. Nie potrafią powiedzieć o sobie: my, niewierzący. Ważny fragment, trudno pominąć, tymczasem w dyskusji wydaje się nieobecny. To smutne, bo jeśli patrzeć szerzej, z jednej strony mamy tych, którzy mówią: szukamy Boga. Z drugiej zamknięte drzwi Kościoła.
Pojawia się również argument absurdalny i niesprawiedliwy. Mianowicie, że list traci na wartości przez to tylko, że został opublikowany na łamach Gazety Wyborczej i włoskiej La Repubblica. A więc mediów, które trudno oskarżać o daleko idącą sympatię wobec Kościoła. Argument jest absurdalny nie dlatego, że (pomijając sytuacje skrajne) treść zawsze powinna stać przed miejscem publikacji. Narracja, z którą się tu spotykamy, odsłania pewną prawdę o proponowanym sposobie rozmowy. Ta nie jest możliwa, jeśli będziemy otwarci tylko i wyłącznie na środowiska o podobnej wrażliwości. Zamykając się na głos z zewnątrz, Kościół nie tylko ulega szkodliwej polaryzacji, ale również staje się jej fundamentem.
Nie komentuję treści listu, ani postulatów z jakimi do Stolicy Apostolskiej przychodzą redaktorzy Gazety Wyborczej. Można się z nimi zgadzać lub nie. Sprawa ks. Wojciecha Lemańskiego jest na tyle niejednoznaczna, że trudno o prostą ocenę. Nie to jest najistotniejsze.
Kościół w Polsce mierzy się z narastającym problemem, którego wydaje się nie dostrzegać. Nieustannie powracają sporne kwestie ideologiczne (gender, związki partnerskie, in vitro); choć ważne, to niezwykle delikatne, a dla wielu osób bardzo bolesne. Mimo to, głos dominujący, to głos wojny i wykluczenia. W kontekście in vitro wciąż słyszę o współczesnym Holocauście, ale nie przypominam sobie, aby któryś z biskupów upomniał się o prawa tych rodziców, którzy zdecydowali się na trudny, często upokarzający proces adopcji.
Nie zdają egzaminu publicyści, bo zamiast tłumaczyć rzeczywistość, stają się uczestnikami sporu, z którego już dawno nic nie wynika. Trudno się dziwić, że nauczanie Kościoła przestaje być zrozumiałe, a vox populi z roku na rok coraz bardziej dryfuje w przeciwnym kierunku.
Redaktor naczelny i publicysta największego dziennika w Polsce decydują się na list otwarty. Publikują w święta, czas idealny, aby porozmawiać o przyszłości Kościoła. Choć list w wielu miejscach przybiera ton oskarżenia i zawodu, wciąż można założyć dobrą wolę autorów. Łatwo w tym założeniu doszukać się naiwności, ale to jedyny sposób, który pozwoli na znalezienie punktów wspólnych – niezbędnych, aby funkcjonować obok siebie bez narastającego konfliktu.
Szkoda, że znamienita większość komentatorów związanych z Kościołem wybrała zupełnie inną narrację. Zareagowano albo wrogo, albo z milczącą ignorancją. Nie wiem dokładnie, co mówi to ludziom z pogranicza wiary i niewiary, ale zaryzykuję tezę, że o chrześcijaństwie i Kościele niewiele dobrego.