Mówią: "Szukajcie, a znajdziecie". Powodzenia!

Nowy stary kult jednostki

Niepostrzeżenie staliśmy się niewolnikami nowego kultu, którego obiektem jest nasza własna wyjątkowość: czcimy ją lub opłakujemy jej brak. Inni ludzie stanowią jedynie środek do celu, czasem punkt odniesienia. Skoncentrowani na sobie tracimy zdolność budowania trwałych, głębokich relacji.

Potrzeba uznania i akceptacji wpisana jest w tożsamość każdego z nas. To element bycia człowiekiem. Dramat współczesności polega na tym, że kompletnie zatraciliśmy proporcje. Między uznaniem w oczach innych i własnym szczęściem stawiamy znak równości, a rzeczywistość ponuro weryfikuje to założenie.

Można być kochanym przez innych, podziwianym na polu zawodowym i towarzyskim, a jednocześnie żyć z powracającym poczuciem dławiącej pustki. Zbyt często obserwowałem to zjawisko, by móc uznać je za marginalne.

Przez blisko trzy lata pracowałem z człowiekiem wyjątkowo uzdolnionym. Wybitnej klasy specjalista z bogatym, międzynarodowym portfolio i pulą branżowych nagród. Wciąż młody, ale już na tym etapie życia, który pozwala wejść w rolę autorytetu.

Kiedy nasza współpraca dobiegała końca, podziękowałem Piotrowi za to, czego się od niego nauczyłem. Odpowiedział z nieskrywanym zawodem, że to jedynie konsekwentne oszustwo. Wyznał, że mimo wielu sukcesów, które odniósł, towarzyszy mu powracające przekonanie o własnej nieużyteczności.

Byłem zdziwiony. Niezależnie od aury sukcesu, która go otaczała, Piotr był człowiekiem głęboko nieszczęśliwym. To, co powszechnie nazywano głodem sukcesu, okazało się nienasyconą, zwróconą w złym kierunku, potrzebą akceptacji i miłości. To jak nadepnięcie na minę, z której nie można już zejść.

Kiedy motywem naszych działań staje się wewnętrzny brak, strach przed tym, że jesteśmy niewystarczający, zaczynamy egoistycznie używać innych ludzi po to, aby uzyskać poczucie komfortu. I nagle wpadamy w potrzask, bo komfort – owszem – występuje, ale tylko na chwilę.

A więc staramy się bardziej, i bardziej, aby otrzymać kolejne dowody uznania. Czasami to kontrola i manipulacja, czasami fałszywa uprzejmość, najczęściej mieszanka tych i podobnych postaw. Nad autentycznością zaczyna dominować strach przed tym, że mina wybuchnie. W tej perspektywie trudno budować trwałe relacje, bo brakuje nam uczciwości.

W mniejszym lub większym stopniu ta przykra diagnoza dotyczy każdego. Różnią nas jedynie kryteria: czasem jest to, jak w przypadku mojego znajomego, sukces zawodowy; często stan posiadania, zdolności intelektualne, erudycja, praca charytatywna, a nawet religijne zaangażowanie. Chcemy być wyjątkowi, a więc lepsi od tych, których sami uznaliśmy za nie dość dobrych. Kiedy ten status zostaje podany w wątpliwość, a dzieje się tak niemal zawsze, odczuwamy zagrożenie i frustrację.

Zapomnieliśmy, że szczęście – w przeciwieństwie do uznania – nie jest czymś, co zdobywamy, ale czymś, czego możemy doświadczać. I co więcej, jest czymś, co wystarczy tylko i aż dostrzec. W końcu, że bezpośrednio łączy się z doświadczeniem Boga.

Zadziwiające, że uzależnienie własnej wartości i poczucia spełnienia od tego, jak mówią i myślą inni, niezwykle mocno przeniknęło do chrześcijaństwa. Pojęcie wspólnoty redukujemy do zajęcia stanowiska przeciw komuś lub czemuś, w najlepszym wypadku, do miejsca, w którym możemy potwierdzić własną wizję świata lub się przed nim schować. Ale to nie działa w ten sposób.

Wbrew temu, co często słyszymy z kościelnych ambon, w chrześcijaństwie nie ma miejsca na wyjątkowość, tak jak nie ma miejsca na nic, co szkodzi. Nie chodzi o powszechną równość, rozumianą jako brak różnic; nic z tych rzeczy.

Anthony De Mello w Wezwaniu do miłości przywołuje obraz orkiestry, w której jeden instrument wychodzi przed szereg, zaczyna dominować. Choć autor posługuje się tą metaforą, aby pokazać ograniczenie naszych przywiązań, z powodzeniem można ją wykorzystać szerzej.

Jest przecież tak, że skrzypce, kontrabas i harfa nie są ze sobą tożsame, a przez jakiś czas, z powodzeniem, mogą funkcjonować samodzielnie. Jednak poprzedzone ciszą, harmonijne współdziałanie tych instrumentów, pozwala na to, co wrażliwi muzycznie nazywają mocą symfonii. Łatwo też zobaczyć, jak jałowy będzie spór o wyższości skrzypiec nad kontrabasem.

Jeśli dyrygent staje się elementem niezbędnym, aby muzycy mogli ze sobą współpracować, oraz jeśli uznamy, że muzykę prawdziwie przeżywamy tu i teraz (nie jako wspomnienie ani marzenie, choć oba te stany coś nam o niej powiedzą), dla ludzi wiary, stworzymy obraz kompletny.

Kult własnej wyjątkowości przynosi cierpienie i nie pozwala żyć wśród innych, bo w miejsce Boga wstawiamy nas samych. Chcemy grać swoją partię po swojemu, wierząc iluzji, że jeśli nasz instrument zacznie dominować nad resztą lub kompletnie ucichnie, poczujemy się szczęśliwi. Ale tak nigdy się nie dzieje. Efekt jest zupełnie odwrotny: to chaos i kakofonia dźwięków. Nie potrafimy się usłyszeć ani porozumieć. Zostajemy sami.

Lekarstwem jest prosta prawda o tym, że nie jesteśmy wyjątkowi. Nie musimy być. Jesteśmy niepowtarzalni. Z bagażem mniejszych i większych doświadczeń, kompetencji i niekompetencji, zalet i wad, jest dla nas miejsce w orkiestrze Boga. Orkiestrze, która w chaosie świata gra swoją spokojną symfonię.

[fb_button]

Artykuł pierwotnie pojawił się w miesięczniku W Drodze (1/2014), gdzie od stycznia br. można znaleźć moje felietony.
{social-facebook-like}