Co jest z nami nie tak, że każdą tragedię potrzebujemy przekuć w igrzyska nienawiści? Jak daleka jest nasza społeczna niedojrzałość, że w konfrontacji z niewyobrażalnym dramatem, nie stać nas na powściągliwość i współczucie? Niemal sam temu uległem: bycie tatą drastycznie obniża próg wrażliwości. Trudno o dystans. Śmierć 3-letniej Oliwii dotknęła mnie w sposób szczególny.
Rozumiem mechanizm stojący za narracją tej tragedii. Śmierć dziewczynki nie ma sensu. Jest niewytłumaczalna i nielogiczna. Wyłamuje się ze schematów, burzy nasz komfort i poczucie bezpieczeństwa. Reagujemy uproszczeniem, bo dwubiegunowy świat łatwiej wytłumaczyć. Rzecz w tym, że rzeczywistość nigdy nie jest czarno-biała. A już z pewnością nie jest taka w obliczu dramatu tej skali.
W niewytłumaczalnym zamieszaniu osią konfliktu stał się ojciec dziewczynki. Przekonany o tym, że córka trafiła do przedszkola, zostawił ją w zamkniętym samochodzie, co finalnie doprowadziło do jej śmierci. Dzisiaj jest obiektem fali nienawiści z jednej strony i – mam wrażenie – próby usprawiedliwienia, może zrozumienia z drugiej. My, spolaryzowani znów skaczemy sobie do gardeł.
Nie stać mnie na jednoznaczność. Nie przekonują mnie argumenty o zmęczeniu i presji czasu. Te o wyrzeźbionych w głowie schematach również. Mamy do czynienia z zaniedbaniem. Wierzę, że dokonanym bez złej woli, nieumyślnie. Jestem więcej niż daleki od uderzania w oskarżycielski ton. Ale fakt pozostaje faktem.
Jednocześnie nie jestem gotów na odpowiedzialną deklarację, że nigdy nie popełnię podobnego błędu. Nie dalej jak tydzień temu, przez moją nieuwagę, Lila wyczołgała się z łóżka i upadła. Skończyło się szczęśliwie: chwilą strachu i ledwo widocznym siniakiem na policzku. Wystarczałoby, żeby obok leżał ostry przedmiot, albo kąt upadku był inny. To proste doświadczenie codzienności uczy pokory.
Nie stać mnie na jednoznaczność, ale też nie daje na nią zgody. Ojciec Oliwii trafił do szpitala psychiatrycznego. Media donoszą, że był tatą kochającym i oddanym. Choć jestem przekonany, że powinien ponieść adekwatne do zaniedbania konsekwencje, żadna inna kara jak śmierć córki i obciążone sumienie, nie dotknie go bardziej. Rykoszetem obrywają bliscy: mama, dziadkowie, ich krewni i przyjaciele. Tu nie ma dobrej strony, a rzucanie kamieniami (czy to w rodzica dziewczynki, czy w siebie nawzajem) nie wnosi. Odzyskane poczucie stabilności i zrozumienia jest ulotne. Gdzieś w środku, tam głęboko, doskonale wiemy, że tu nie ma prostych rozwiązań i pewnych diagnoz.
Jeśli ta sytuacja ma mieć jakąkolwiek wartość, a cierpienie, które obdarliśmy z szacunku i spokoju, przynieść choć cień dobra, to tylko jeśli wyciągniemy konkretne, ważne wnioski. Skoncentrowani na sobie, w pośpiechu, przestaliśmy zwracać uwagę na innych. Śmierć Oliwii budzi. Wszystkich uderzyła prosta prawda, że za ignorancję płacimy wysoką cenę. Wracając z pracy, spacerując ulicą, dzisiaj patrzę szerzej. Mam nadzieję, że kiedy emocje opadną, to nie minie.
Nie reagujemy na krzywdę. Łatwiej uznać, że to nie nasza sprawa, albo przenieść odpowiedzialność na nieokreślony tłum. Bo działanie podejmie ktoś inny: mniej zajęty, bardziej pewny siebie, lepiej przygotowany. Otóż nie, nie podejmie. Nie tylko mamy prawo do reakcji, kiedy widzimy, że dzieje się coś złego, ale obowiązek. Nie reagując, bierzemy na siebie współodpowiedzialność za to, co może się wydarzyć.
Chcę wierzyć, ocieram się o naiwność, że przynajmniej kilku z nas zwolni tempa. Skutkiem ubocznym sytuacji trudnych i niewytłumaczalnych jest to, że przywracają priorytety. Zmęczony kolejnym komentarzem, podrzuconym artykułem, nową informacją w sprawie Oliwii i jej taty, odszedłem dzisiaj od biurka. Zadzwoniłem do swoich dziewczyn i zapytałem czy wszystko u nich w porządku. Spokojnie i z troską.
Ostatnio, w biegu po lepsze jutro, tych telefonów jakby mniej.