Protest rodziców, którzy okupują sejmowy korytarz, jest manifestem bezsilności i żalu. To pozbawiony wyrafinowania i politycznych wyliczeń akt desperacji. Sytuacją, którą obserwujemy obnaża dwie rzeczywistości. Pierwsza mówi o słabości klasy politycznej. Druga o słabości powszechnej.
Kiedy dowiedzieliśmy się, że Stworzon już jest, ale jeszcze nie tak całkiem, bo mierzy niespełna dwa milimetry i wygląda jak rodzynek, mimowolnie rozważaliśmy wiele scenariuszy. Dobrze pamiętam jedną z wieczornych rozmów, kiedy Głos Rozsądku w Naszym Domu zapytał, co zrobimy jeśli Lila urodzi się chora. Intuicyjnie odpowiedziałem, że będzie trzeba kochać ją bardziej.
Przetrwaliśmy komplikacje przy porodzie, mordercze kolki, w międzyczasie ostre zapalenie gardła. Sypiamy krótko i z przerwami, a w ciągu dnia maluch nie schodzi z rąk. Powszechnie uznano, że nasze domowe wydanie niemowlaka jest z półki tych trudniejszych w obsłudze. Ale Lila jest okazem zdrowia i z tej perspektywy, kiedy oglądam relację z Sejmu, narasta we mnie poczucie wstydu.
Wstydu za każdy moment rodzicielskiego narzekania i utyskiwań. Naszych ekstremów w żaden sposób nie można mierzyć z codziennością rodziców dzieci niepełnosprawnych. Dzieci, które wymagają permanentnej opieki i uwagi, często w warunkach zbliżonych do szpitalnych. Ci ludzie, poświęcając swoje życie w sposób totalny (bo na każdej płaszczyźnie), kochają bardziej. Należy im się nie tylko uznanie, ale i każdy rodzaj wsparcia.
Tym bardziej przykro obserwować, jak na protest reagują ci, którzy mają realny wpływ na kształt prawa. Najpierw opozycja, która próbuje – w sposób obrażający naszą inteligencję – odegrać dobrą rolę w przegranej sprawie. Trudno rozstrzygnąć wątpliwość, czy zasiadanie w blasku fleszy pomiędzy protestującymi rodzicami jest bardziej karykaturalne czy żenujące. Panowie naprawdę wierzą, że ktoś da się nabrać? W praktyce to akt destrukcji, bo zamiast łagodzić spór, wzniecanie stosy, przy których chcecie się ogrzać.
Obóz rządzący nie dźwiga sytuacji. Sam premier, nieprzygotowany do pierwszych rozmów, oferuje rozwiązania długoterminowe (perspektywa 2-3 lat) i nie budzi zaufania. Jako jedyny trzyma standard rozmowy i z pokorą przyjmuje zarzuty, ale dzisiaj to zbyt mało. To mleko jest już rozlane.
Na prawdziwe wyżyny autodestrukcji wspina się poseł Szejnfeld. Najpierw ucieka do podręcznikowego „wychodzimy naprzeciw temu problemowi”, a w końcu z żalem stwierdza, że posłowie nie otrzymali podwyżki od 18 lat. Zaczynam współczuć. Jeśli poziom Pana wynagrodzenia byłby zależny od stopnia empatii i kultury osobistej, musiałby pan dopłacać. Bardzo dużo, bardzo długo.
Zdesperowani rodzice krzyczą. Nie znają parlamentarnych realiów, nie chcą szukać kompromisu, bo wydaje się, że pora kompromisów minęła. Dla nich to już nie rozmowa, ale wojna o dobro najbliższych, którzy cierpią. Stracili zaufanie do klasy politycznej. Tak bardzo brakuje po ich stronie profesjonalisty, mediatora, który (w przeciwieństwie to posłów Twojego Ruchu i Solidarnej Polski) nie będzie korzystał z pięciu minut na piedestale chwały. Bardzo szkoda.
Polityka prorodzinna w Polsce jest ciągle oderwanym od rzeczywistości hasłem wyborczym. Osławione becikowe i minimalne świadczenia pożera 23% podatek VAT na dziecięce produkty pierwszej potrzeby (patrz ubranka). A to przykład pierwszy z brzegu. Za ten stan rzeczy współodpowiada tak obecny rząd, jak i każdy poprzedni. Trudno o wyjątek.
Obserwuję kolejne spotkanie i mam wrażenie, że na tle zagubionych rodziców, mamy cyrkowy maraton wpatrzonych w siebie, samozwańczych zbawców ludzkości. Mistrzów prostych recept do kamery. To wymiar polityczny.
Jest też wymiar społeczny. Dotyczy dwóch kwestii: tego w jaki sposób postrzegamy rodzicielstwo (ze szczególnym akcentem na macierzyństwo) i roli ojców.
Protestujący oczekują, że opieka nad niepełnosprawnym dzieckiem w wymiarze prawnym zostanie zrównana z aktywnością zawodową. Ze wszystkimi konsekwencjami tej klasyfikacji (płaca, ubezpieczenie etc.). Oczywisty postulat, który – ku mojemu zaskoczeniu – w wielu kręgach wzbudził niezdrowe zdziwienie.
Patrzę na swoją żonę, która postanowiła wykorzystać pełny urlop macierzyński i zostać w domu. Widzę jej wysiłek, a w konsekwencji niemijające zmęczenie. Nie znam zawodu, który obciąża tak bardzo. I to w każdym aspekcie funkcjonowania (psychicznie, fizycznie, czasowo). 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu.
Przy czym podkreślam: mamy zdrowe, pogodne dziecko, a ja jestem mężem obecnym i zaangażowanym. Sytuacja rodziców, którzy protestują w sejmie, jest trudniejsza, a różnice można mierzyć w latach świetlnych. Dziwi nie postulat, ale fakt, że są ludzie przekonani, że ci rodzice nie zasługują na wsparcie tego rodzaju.
Opieka nad dzieckiem pod każdym względem kwalifikuje się do kryteriów pracy zawodowej. Jeśli w warunkach wolnorynkowych o wysokość pensji decyduje doświadczenie, stopień odpowiedzialności, czas pracy, presja czasu i stres, to rodzice dzieci niepełnosprawnych nie powinni otrzymywać pensji minimalnej, ale jej wielokrotność.
Protest odsłania jeszcze jeden, bardzo ważny aspekt rzeczywistości. Pośród kilkudziesięciu nocujących na sejmowym korytarzu osób, znamienita większość to kobiety. Jestem daleki od jednoznacznych ocen – zbyt wiele niewiadomych. Być może ojcowie chorych dzieci w tym czasie pracują, być może zajmują się dziećmi, które zostały w domu… Mimo wszystko ta dysproporcja przygnębia.
Kryzys odpowiedzialnej, dojrzałej męskości objawia się na różne sposoby. Odsetek tych, którzy porzucają swoje rodziny w obliczu niepełnosprawności dziecka jest duży (różne źródła pokazują różne dane, od 40% do 80%). To zdrada nie tylko rodziny, ale własnej, męskiej tożsamości. W tę ostatnią wpisany jest prosty imperatyw odpowiedzialności za to, co stworzyliśmy. Jeśli to nie my – mężczyźni, będziemy stać w obronie tych, którzy nie mogą obronić się sami, to kto to zrobi?
[fb_button]