Gandhi miał powiedzieć, że gdyby chrześcijanie byli nimi przez dwadzieścia cztery godziny, on sam zostałbym jednym z nas. Przytoczona wypowiedź może budzić mieszane uczucia, jednak sposób w jaki rozmawiamy o Kościele i wierze, bardzo często nie ma nic wspólnego z chrześcijaństwem. Więcej mówimy o sobie niż o Bogu.
W sporze na linii kościoła otwartego i zamkniętego widać to więcej niż wyraźnie. W dyskusji pomiędzy tymi środowiskami – odnoszę wrażenie – najmniej jest spraw Bożych, a całkiem sporo ludzkich. Choć konflikty tego typu towarzyszą Kościołowi od zawsze, to istnieje ryzyko, że zgubimy najistotniejsze – świadczenie (a więc więcej niż mówienie) o tym, że Bóg jest. Sobie nawzajem i całej reszcie.
Słowem wyjaśnienia. Spostrzeżenia, którymi zamierzam się podzielić dotyczą codzienności i tego jak traktujemy siebie tu i teraz, również w Internecie. Pisząc o ryzyku mam na myśli nie tyle Kościół, bo o ten jestem więcej niż spokojny, ale nas samych – ludzi poszczególnych i konkretnych. Zdaję sobie też sprawę, że pisząc o kościele otwartym i zamkniętym, dopuszczam się dużego uproszczenia. Wybaczcie.
Diabeł tkwi w szczegółach
Podobno diabeł największy sukces odnosi wtedy, kiedy przestajemy w niego wierzyć. W skali makro rzeczywiście tak jest, ale w samym Kościele ta perspektywa traci pozycję lidera. Mimo sporów, powszechnie wierzymy, że on jednak istnieje. Tu działa inny, choć archaiczny, to całkiem skuteczny mechanizm.
Nie przestajemy widzieć rzeczy złych (nic trudnego, zwłaszcza w drugiej stronie), przestajemy widzieć dobro. Jednocześnie, pozostając przekonanym o wyborze tego ostatniego, nie musimy już o nic pytać Boga. Wiemy lepiej. Ta przypadłość dotyka obu stron – różnica polega na subtelności w jakiej ona się ujawnia. Z czasem przestaje mieć znaczenie jak jest, ważniejsze staje się to, co my uważamy, że jest. I bywa nawet tak, że mamy rację. Rzecz w tym, że chrześcijaństwo nie polega na posiadaniu racji.
Hipokryzja w służbie strachu
Istnieje niebezpieczeństwo w przeakcentowaniu i w określeniu się tak wyraźnym, że bez wątpliwości. Niezależnie od stanowiska, skrajność to zawsze maska dla strachu: potrzeby przynależności, katalogowania wszystkiego i wszystkich.
Zupełnie niezrozumiałe stało się dla mnie wrzucanie do jednego worka zagubionych modernistów ks. Lemańskiego, ks. Bonieckiego i o. Mądla. Te trzy sprawy są tak różne, że trudno je łączyć bez złej woli.
Było mi tak dziwnie przykro, kiedy pierwszy z wymienionych na oczach kamer arbitralnie, poniżał innych księży. Niezależnie od racji, to nie mogło przynieść niczego dobrego. Wiedziałem, że kiedy o. Mądel o swojej przeszłości najpierw opowiedział na Twitterze, a później rozwijał historię na szklanym ekranie, to koniec nie będzie przyjemny. Są takie chwile, kiedy trzeba wyłączyć komputer i telefon, a cisza jest najlepszym doradcą. W obu sytuacjach czegoś zabrakło.
Mam wrażenie, że w pewnym momencie ważniejsze stało się to co ludzkie, niż to co między nami a Bogiem. Ale nie o tym; to tylko przykłady, na które wierzący zareagowali aktywnie.
Lawina komentarzy pod adresem tak ks. Wojciecha jak i o. Krzysztofa, a w efekcie skali, w równym rzędzie postawienie ks. Bonieckiego, przypomniała mi słowa Gandhiego przytoczone we wstępie. Jad, który wylano pod pretekstem obrony wartości i zasad (głównie posłuszeństwa), tak w formie, jak i w treści, przerósł oczekiwania.
Możemy próbować wyjaśnić to małoświęte oburzenie brakiem dojrzałości, ale tu wyraźnie brakuje konsekwencji. Otóż to samo środowisko, kiedy w podobny sposób, a może i bardziej cyniczny, swoje posłuszeństwo naginał, a w końcu otwarcie łamał ks. Natanek, reagowało dalece powściągliwie. Więcej, przez lata z sentymentem i szacunkiem traktowano ekskomunikowanego biskupa Lefebvre, a kiedy ekskomunika została zdjęta, ogłoszono wszem i wobec absurd o rzekomym przyznaniu się Stolicy Apostolskiej do błędu. To musi rodzić wątpliwości. I to właśnie w takich sytuacjach wyważony, stawiający pytania, głos kościoła otwartego jest potrzebny.
Druga strona potrzebuje tej pierwszej w równym stopniu, bo często chce wybiec w świat tak bardzo i znaleźć w nim uznanie tak dalekie, że łatwo przekroczyć granicę. Trudno zaprzeczyć, że Tadeusz Bartoś, Stanisław Obirek, Tomasz Węcławski balansowali na granicy, popierani przez swoje środowisko, na długo przed tym, zanim znaleźli się poza stanem kapłańskim, a ostatni poza Kościołem w ogóle. Później, kiedy w wypowiedziach byłych już kapłanów brakowało spokoju, a często elementarnej przyzwoitości (tu prym wiedzie pan Bartoś), głos przyjacielskiego sprzeciwu nie wybrzmiał zauważalnie.
Droga na skróty
W pierwszy przypadku zamiast relacji z Bogiem i ludźmi wokół (wszystkimi ludźmi) stawiamy na ołtarzu nienaruszalny zbiór zasad. To co trwałe i pewne jest łatwiej przyjmowane niż ryzykowna i nietrwała relacja z Bogiem (ta gdyby była i trwała, i pewna, nie mogłaby być relacją).
W drugim intelektualne dociekania, dialog i zgoda na kwestionowanie niemal wszystkiego, przysłania to co najważniejsze. Łatwo poczucie bycia niewystarczającym ubrać w mądre słowa, w otwartość i bycie z tego świata. Tyle, że żadna maska nie pomoże. Nawet największa oglądalność. Może to zrobić jedynie Bóg.
Oczywiście ta polaryzacja nie dotyczy każdego, komu bliżej do jednej czy drugiej wrażliwości, ale jeśli czujesz się dotknięty, cóż, jesteś w grupie podwyższonego ryzyka.
Absolutnie nic nowego
Mówię o tym wszystkim aby pokazać, że często jest tak, że choć staramy się mówić o Bogu, to bardziej niż na obiektywnym spojrzeniu na rzeczywistość, zależy nam na potwierdzeniu poglądów, które dają nam poczucie bezpieczeństwa i przynależności. A więc to nie Bóg jest w centrum, ale my sami. I to jest właśnie ten moment, który wysadza nas poza chrześcijaństwo.
W obronie tego co Boże nie sposób krzywdzić innych, w obronie tego co moje robimy to nieustannie. Czasem z liturgicznym strojem w tle, czasem w białych rękawiczkach, z nazwiskami wybitnych teologów na ustach.
Konflikt, który obserwujemy, a który niesie zawsze obecne ryzyko zapominania o Bogu, nie jest niczym nowym. Wbrew pozorom nie jest efektem ostatniego Soboru i zmian, które przyniósł. Był obecny w Kościele od samego początku. Ani w nas, ani w naszych czasach nie ma nic oryginalnego.
Flagowy przykład znajdujemy w Liście do Rzymian (Rz 14). Paweł daje konkretną, ale zaskakującą odpowiedź i nie ma ona nic wspólnego z prawdą jednej ze stron, przyznaniem racji. Autor zamiast tego dobitnie podkreśla, że to nie my jesteśmy w centrum tego wesołego miasteczka. A przynajmniej nie powinniśmy być.
Tak sobie myślę, że kiedy chrześcijanie w Rzymie otrzymali tę odpowiedź od Pawła, zrobiło im się strasznie głupio. Nam też powinno. Wszystkim. Potrzebujemy siebie nawzajem: nie zwalczać – uzupełniać, a tracimy tyle czasu na rzeczy nieistotne. I to jeszcze w Internecie.
[fb_button]