Trafiłem na historię nauczyciela religii, który postanowił opowiedzieć kilkuletnim podopiecznym o Złu. Nic nadzwyczajnego, ale katecheta posiłkował się mocnym i brutalnym dokumentem o Anneliese Michel, cierpiącej z powodu opętania Niemce. Fakt, że nie został z miejsca spektakularnie rażony piorunem, jest kolejnym dowodem na to, jak cierpliwy i miłosierny jest Bóg. Ta sytuacja mówi jednak o czymś więcej. Mówi o ludziach wierzących. O mnie też.
Zanim przejdę do sedna, czuję się w obowiązku do złożenia pewnej deklaracji. Tak, wierzę w niebo, piekło, anioły i diabły. Moje przekonanie o istnieniu tych ostatnich jest dalekie od wizji istot z rogami, ogonem i kopytami zamiast stóp. Nie ma wiele wspólnego z zapachem siarki. Podobnie, jak nie ma nic wspólnego z definicją diabła jako odwiecznego zła, siły przeciwstawnej Bogu i rywalizującej z Nim na równi. W to nie wierzę i o ile mi wiadomo, mój Kościół tej wiary mi nie podsuwa. Nic, co zostało stworzone, nie może być na równi z Bogiem.
Wierzę za to, że diabły to zdeprawowane anioły, które nadużyły wolnej woli i stanęły w opozycji do Boga. To stworzenia, które opisać możemy tylko za pomocą znanych nam pojęć i obrazów, ponieważ ich pełne poznanie leży poza naszymi możliwościami. Na wiarę tę składa się jeszcze kilka innych przekonań, ale na chwilę obecną będzie to wystarczające.
Wspominam o tym, bo wiem, że znajdą się tacy, którzy zarzucą mi relatywizm, modernizm i tezę o pustym piekle, którego pewnie i tak nie ma. Nie dam się wam tak łatwo!
Teraz do sprawy. Straszenie piekłem, potępieniem i wizją wiecznych cierpień – choć ma swoje uzasadnienie – jest o tyle mało skuteczne, że niewiele mówi o Bogu. Budowanie wiary na fundamencie strachu u dzieci jest zwyczajnie okrutne. W odniesieniu do ludzi dorosłych – po prostu nie działa.
Miałem szczęście. Wcześnie wytłumaczono mi, że dobre i uczciwe życie, które wynika ze strachu przed karą lub z troski o nagrodę, nie jest szczytem chrześcijańskiej dojrzałości. Owszem, nie jest może złe, ale jest niewystarczające. Bywa niebezpieczne: przy wierze opartej na nagrodzie i karze można nie mieć żadnej relacji z Bogiem, ale zachowywać jej wszelkie możliwe pozory. Z przyzwoitym życiem włącznie.
Za C.S Lewisem: jeśli postępujemy dobrze, z myślą o tym, że zyskamy nagrodę, a rezygnujemy ze zła, bo chcemy uniknąć kary, to nie różni się to wiele od zwykłej troski o zdrowie, czy od budowania zabezpieczenia finansowego na starość. Mamy tylko inną stawkę – tu gramy o wieczność.
Z takim założeniem, koncentrujemy się bardziej na sobie, niż na Bogu – na zasadach, a nie na relacji. Osobowy Bóg nie jest tu potrzebny. Równie dobrze można wierzyć w odwieczny porządek wszechświata, pradawną siłę sprawczą albo wielkie krzesło. Z tej perspektywy kusi mnie stwierdzenie, że w gronie praktykujących chrześcijan znaleźć możemy całkiem wielu ateistów.
Jest jeszcze coś. Taka forma myślenia – w oparciu o karę i nagrodę – nie przetrwa próby czasu. To może na krótko dać nadzieję lub wstrząsnąć na chwilę – jak dokument o Anneliese. Później wracamy do tu i teraz. Poza nielicznymi wyjątkami koncentrujemy się na sobie.
Wiara wówczas ma sens i wtedy jest trwała, kiedy oparta jest na Bogu. Osobistej relacji z Nim, nie na nadziei lepszego życia jako rekompensaty i nie na karze, której nie sposób uniknąć. Kto z Was, najgorliwiej deklarujących wiarę, może uczciwie powiedzieć, że zasługuje na niebo tu i teraz? Osobiście jestem od tego więcej niż daleki.
Powodem, dla którego o tym piszę, nie jest kiepsko ukierunkowana kreatywność nadgorliwego katechety. Strach przed karą bywa ścianą między ludźmi a Bogiem. Kiedy ze wszystkich stron słyszymy o tym jak złe jest nasze życie (i nie mówię o sprawach dużej wagi), to naturalną reakcją jest albo bunt albo ignorancja. W praktyce spychamy temat Boga na boczny tor – na jakiś czas, albo zupełnie.
Dostrzegam ten schemat wśród ludzi, z którymi spotykam się na co dzień. Czasami, w ten czy inny sposób wystraszeni, odpowiadają atakiem. Na księży, na deklarujących konserwatywne poglądy polityków, katechetów, wyprawy krzyżowe, Radio Maryja… lista jest długa.
Nie chcę i nie zamierzam do tej ściany dokładać swoich cegieł. Nie twierdzę, że temat kary i konsekwencji należy przemilczeć w trosce o to, że można kogoś do Boga zrazić. To tylko druga strona tego samego medalu. Chodzi o proporcje. Parafrazując Kogoś, kto całkiem sporo wie o chrześcijaństwie: chorzy potrzebują lekarza. Diagnoza, choćby najbardziej trafna, nie pomoże.
PS Tytuł tekstu i jasność deklaracji z pierwszych akapitów, zapożyczone ze świetnej, lekkiej książki C.S.Lewisa Listy starego diabła do młodego. Polecam.
[fb_button]