Mówią: "Szukajcie, a znajdziecie". Powodzenia!

Dom Dobry

Głos w słuchawce telefonu: – Pani Osuch? Jest trójka dzieci. Małe są, tak, najmłodsze trzy lata. Problem jest tylko, bo jedno niepełnosprawne. Chcecie?


Wrocławskie domy dziecka to poniemieckie wille. W jednej korytarz długi i szeroki jak osobne mieszkanie. Ściany, wysokie na cztery i pół metra, mogłyby pomieścić antresolę. Na środku kobieta, na której widok Michał i Barbara  zastygają w niepewności. Ale dzieci (Julka – 3 lata, Michalina 3,5 roku i Jasiek, lat 7) nie mają wątpliwości i bez  słowa omijają biologiczną matkę. Przytulają się do Michała i Basi – to ich piąte spotkanie.

Już się nie zżuli

Michał Osuch poznał swojego brata „na zesłaniu”, czyli w podkrakowskich Prusach, gdzie jeździł jeden autobus, raz na godzinę, a bywało, że wcale. Na zesłaniu każdy znał każdego, więc Michał wiedział, że Paweł to „chłopak z przemocy, z ciężkiego alkoholizmu, z najgorszej meliny”. Dzielili osiedle, a od czasu do czasu pokój.

– Rodzice zgadzali się, żeby spał u nas, więc przychodził na kilka dni, na tydzień nawet. Z litości i z miłości bliźniego, bo jak nie u nas, to piwnica albo katowanie.



Kiedy rodzice Michała przeprowadzili się do Wrocławia, ich kontakt się urwał. Pawłowi została piwnica, a w końcu dom dziecka, gdzie trafił po interwencji Milicji Obywatelskiej. W ferie poprosił o przepustkę, napisał, że jedzie do krewnych. Po kilku dniach, o piątej nad ranem, zapukał do drzwi ich nowego mieszkania. Właśnie skończył się stan wojenny, nie było telefonów komórkowych i Internetu. Do dzisiaj nikt nie wie, jak zdobył adres.

Po tym, jak przyjęli go w ferie, Michał zaczął nalegać: „Weźmy Pawła na stałe, chcę mieć brata”. Rodzice ulegli. Po dwóch rozprawach sądowych Osuchowie zostali rodziną zastępczą.

Michał: – Ludzie mówili, że do dwunastego roku życia byłem nieciekawy, a jak się Paweł trafił, to się zaczęło zmieniać. Teraz mamy sporadyczny kontakt, wiem, że on został uratowany. Kupił mieszkanie w segmencie, prawie domek, ma swoje dzieci, dobrze żyje. Jego biologiczne rodzeństwo to melina: kilka lat temu siostra zostawiła dziecko, szukała jej policja. On się już nie zżuli.

Moja mama mogła umrzeć

Barbara przyszła na świat i otarła się o pytania graniczne. Do dnia porodu w powietrzu wisiał wybór: kogo ratować, matkę czy dziecko? Przeżyły obie i Barbara dorastała z poczuciem, że żyje na kredyt.

„Muszę to oddać. Moja mama mogła przeze mnie umrzeć”.

Pracowała jako opiekunka w domu dziecka. Podczas nocnych dyżurów czekały na nią dziecięce ubranka i prowiant („Kanapki, bagietka, kolacja taka”). Prowiant oddawała wychowankom, a na ubraniach wyszywała numerki. Wyszywanie – to był obowiązek i tego wymagał system: nawet na dziecięcej kurteczce numer oddziału.

Na oddziałach duże sypialnie: szesnaście i więcej łóżeczek, a wszystkie metalowe i białe, jak z szablonu. W łóżeczkach dzieci „kiwały się i ssały własne palce”. Barbara pamięta chłopca, który rączkami trzymał się poręczy, a brzuszkiem jednostajnie uderzał o kraty. W ten sposób przesuwał łóżeczko w stronę drzwi.

Michała i Basię (on nie mówi o niej „Barbara”) dzieliło 200 km, czyli trzy godziny snu. Michał, wtedy żołnierz terminowy, zasypiał na stacji Poznań Dębiec i budził się tuż przed Wrocławiem Głównym. Odwiedzał ją w pracy i myślał: „kolonia karna”. To wtedy trzyletni chłopiec rzucił się na niego i uchwycił nogi, musieli oderwać go siłą. Chłopiec płakał, wołał do Michała: „tato, tato!”.

Barbara: – Dzieci miały mały wybór, nie mogły same robić sobie kanapek. Na święta przynosiliśmy swoje jedzenie, żeby choć w święta było jak w domu.

Przeżywała zwroty, czyli nieudane adopcje. Na dyżurach opiekunki rozmawiały o sytuacjach z różnych ośrodków, na przykład o chłopcu, który okazał się odporny na cud. W dokumentacji opisano, że cierpi na lekki niedosłuch, choć tak naprawdę w ogóle nie słyszał. Rodzice przez rok liczyli, że wadę uda się usunąć, ale cudu nie przynieśli nawet lekarze z Ameryki. Chłopiec z powrotem trafił do domu dziecka.

Kilkanaście lat później, bo w 2008 r., raport Najwyżej Izby Kontroli stwierdzi, że we wszystkich polskich placówkach „dokumentacja dotycząca wychowanków była gromadzona i sporządzana niezgodnie z wymogami”. Konsekwencje zaniedbań to nie tylko nieudane adopcje, ale kierowanie dzieci ze specjalnymi potrzebami (np. bardzo agresywnych) do dzieci dotkniętych przemocą w domach rodzinnych, czasem bardzo małych. Albo do miejsc, gdzie personel nie miał kwalifikacji.

Barbara zaczęła budzić się w nocy. Śniły jej się dzieci o pustych oczach, płaczące i zrezygnowane. Te ostatnie już nie płakały. Oprócz dzieci: kamery ukryte i nieukryte; łóżko, z którego nie można się podnieść. Sen wracał, a ona zaszła w ciążę, która okazała się zagrożona. W ten sposób rozstała się z pracą.

Rodzinny Dom Dziecka

Urodziła syna, zaczęła pracować w przedszkolu. Michał założył firmę telekomunikacyjną ­– „dłubał w kablach”. Po siedmiu latach wciąż wracali do myśli, że „dzieci w domu dziecka nie potrzebują opieki, ale ratunku”.

Michał: – Mózg dziecka nieprzytulanego, niedotykanego, dziecka, któremu nie patrzy się w oczy, do którego się nie mówi, rozwija się inaczej. Z trybu „chcę się uczyć” przechodzi w tryb „przetrwać”. To zmiany neurologiczne, nie da się tego nadrobić. A my widzieliśmy, że tam nie ma czasu, nie ma warunków.

Pod koniec lat dziewięćdziesiątych Polską wstrząsnęły informacje o przeludnionych ośrodkach wychowawczych. Tygodnik „Polityka” ogłosił akcję „Zamknijmy Domy Dziecka”. 1 września 2000 r. w życie weszło rozporządzenie Ministra Pracy i Polityki Społecznej: w placówkach nie może przebywać więcej niż 30 wychowanków jednocześnie.

Barbara: – Zaczęliśmy myśleć o tym, żeby zostać rodziną zastępczą dla jednego dziecka, bo nie mieliśmy warunków na więcej. Wtedy trafiliśmy na program tworzenia pieczy zastępczej, intensywnie wtedy rozwijany. Zaproponowano nam otwarcie Rodzinnego Domu Dziecka, a miałam doświadczenie, chcieliśmy to zrobić.

Z czasem program tworzenia pieczy zastępczej (realizowany na poziomie województw, później powiatów) stracił impet. Osiem lat po wprowadzeniu nowych przepisów Najwyższa Izba Kontroli zadała pytanie: jak zmiany z 2000 r. mają się do rzeczywistości?

W 2007 r. w placówkach przebywały średnio 54 dzieci. W domu dziecka w Szczecinie-Zdrojach mieszkało 99 wychowanków. W placówce w Łodzi pięcioosobowy pokój pełnił funkcję sypialni dla osiemnaściorga dzieci. Mimo że wciąż funkcjonują domy dziecka, gdzie przebywa więcej niż 30 podopiecznych, w 2011 r. przyjęto kolejną ustawę. Do 2020 r. placówki zostały zobowiązane do ograniczenia liczby miejsc do 14. Urzędnicy na facebookowych grupach piszą: „papier przyjmie wszystko, dzieci nie mają warunków”.

Na Rodzinny Dom Dziecka ustawa nakłada limit: od 4 do 8 dzieci. Jeśli dziecko jest niepełnosprawne, limit można zmniejszyć. Od początku istnienia tej formy opieki, średnia utrzymuje się na poziomie siedmiorga dzieci. Model sprawdził się w wielu miastach europejskich.

Trójka

Głos w słuchawce telefonu: – Pani Osuch? Jest trójka dzieci. Małe są, tak, najmłodsze trzy lata. Problem jest tylko, bo jedno niepełnosprawne. Chcecie?

Chcieli, więc pozwolono na widzenia. Przed świętami przywieźli prezenty. To wtedy na korytarzu spotkali biologiczną matkę swoich przyszłych podopiecznych.

Barbara: – Jak one wybrały nas, a nie ją, pomyślałam, że to nie będzie tak trudne. To była radość, że o! Mam szansę zbudować relację. Dzisiaj by mnie to zmartwiło, to zły znak, jeśli dzieci potrzebują matki totalnej. Przez lata nabrałam szacunku do tożsamości tych dzieci. Jeśli chcę akceptować dziecko, muszę – przynajmniej minimalnie – akceptować jego rodziców. Dojrzewałam do tego przez lata.

W dzień przeprowadzki nie chciały wejść do samochodu: Michalina krzyczała, Jasiek zesztywniał. Tylko Julci było wszystko jedno, bo jej niepełnosprawność nie pozwoliła rozwinąć się traumie w całości.

Michał: – Dobrze, że Basia miała doświadczenie, wiedziała, jak opanować chaos, który zaczął się w domu.

W domu, czyli w otrzymanym od miasta mieszkaniu (pięć pokoi, w tym salon, kuchnia i łazienka, przestronny korytarz) czekały piętrowe łóżka z drewna, wyprasowane sukienki i klocki ułożone na półkach. Krat i zamków elektrycznych nie było.

Normalność, która pierwszego dnia przybrała postać zupy kalafiorowej, uaktywniła chorobę sierocą. Dzieci porzucone odczuwają lęk przed miłością. Te z lęku trzaskały szufladami, ściągały na siebie doniczki, jednym klockiem uderzały o drugi, patrzyły w jeden punkt, bez kontaktu. Wieczorem pisk, jakby szkłem pocierać o szkło. Wąchały środki czystości („Bałam się, że coś wypiją, chowaliśmy wszystko”). Najmłodsza siadała na dywanie i paznokciami wyrywała sobie brwi.

Michał: – Wchodziłem do ich pokoju i miałem taki patent: kładłem się między łóżkami, rozkładałem szeroko ręce i opierałem dłonie na ich głowach. Bez dotyku nie mogły zasnąć. Jeśli wychodziłem za wcześnie, to wrzask, panika. Bały się, że jeśli wyjdę z pokoju i zamknę za sobą drzwi, to już nie wrócę. Zależało im, żebym był.

Najgłośniej krzyczała trzyletnia Michalina, której wcześniej nie zależało nawet na życiu.

Barbara: – Jak do nas przyszła, miała już kilka wypisów ze szpitala. Ciągle chorowała na zapalenie płuc, oskrzeli… U nas to jeszcze miesiącami trwało, był antybiotyk w tyłek, ale nie wróciła już na pogotowie.

Michał: – A przecież nie zmieniło się powietrze, nie trafiła do sanatorium. To był ten sam Wrocław, to samo centrum. To jest różnica między dzieckiem chcianym i niechcianym.

Czwórka

Barbara: – Zanim pierwsza trójka do nas trafiła, dowiedzieliśmy się od urzędników w MOPS-ie, że ich jest więcej. To się potwierdziło – w placówce interwencyjnej była jeszcze czwórka. Rachunek był prosty: trzy plus jeden, bo jeszcze po drodze była jedna dziewczynka, i ta czwórka, to osiem. Zmieścimy.

Był styczeń 2001 roku, środek zimy, pierwsze dzieci były już w domu. Barbara zdecydowała: „jedziemy odwiedzić wasze rodzeństwo”. Michał był w pracy.

– Zabrałam dwa wózki, jakoś ogarnęłam Jaśka; przejechaliśmy przez całe miasto. Tam w ośrodku znów kraty, dziury w ścianach, wyjątkowo skromnie. I ta czwórka: najstarszy szesnaście lat, siedemnaście prawie. Najmłodsza dziewięć.

Kiedy starsi odwiedzili młodsze rodzeństwo, mówili do Osuchów: „jak tu pięknie, chcielibyśmy mieć taki dom, bardzo byśmy chcieli”. Olek, ten szesnastoletni, podszedł do Michała:
– Czy zostanie pan moim tatą?

Dyrektor Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej była przeciw:
– Państwo nie dacie sobie rady.
Osuchowie:
– Damy, pani dyrektor. Chcemy te dzieci.
– Nie wiecie, co was czeka.


halotato_5_3

halotato_5_1

halotato_5_2


Wataha wilków

Michał: – Z perspektywy czasu: naprawdę nie wiedzieliśmy. One przeszły przez bardzo zły dom, przemoc, alkoholizm. Były jak wataha wilków, chodziło o przetrwanie, każdy miał wyznaczoną rolę.

Role w stadzie wyglądały tak: Olek odsuwał Basię od Michała. Nie słuchał poleceń, chciał wydawać własne. Dla Barbary był „jak anioł”, patrzył w oczy i mówił: „mamusiu kochana”. W ten sposób walczył o przywództwo.

Alicja jako jedyna z rodzeństwa nie głodowała w rodzinnym domu. Ratowała ją babcia, do której przychodziła z obietnicami: „będę lekarką, prawnikiem, będziesz ze mnie dumna”. Deklaracjami o tym, jaka jest wspaniała, uciekała od rzeczywistości.

Tereska nosiła ślady z przeszłości, chowała się pod ubraniem. Zakładała czarny golf, a bluzę z polaru zapinała pod szyję. Jeśli wybierała spódnice zamiast spodni, to zawsze do kostek. Na każdą próbę dotyku (np. pogłaskania) w bezwarunkowym odruchu zaciskała pięści. Akceptowała Michała, odwróciła się od Barbary. Kobieta była dla niej zagrożeniem.

Jurek chciał zasłużyć na miłość tym, że nie protestował. Na nogach nosił ślady pobicia, miał naderwane ucho. Kiedy działo się coś złego, inni mówili: „to Jerzy!”. Wiedział, że musi przyjąć karę. Najsłabszy osobnik.

Dzieci z domu złego w domu dobrym uczyły się, że nie są stadem. Najpierw w kuchni, bo okazało się, że kuchnia to ziemia obiecana, każdy chciał w niej przebywać. Największa nagroda: kroić chleb, którego nie brakuje.

Michał: – Musieliśmy ustalić dyżury. Zazwyczaj dzieci biją się ze sobą, bo nie chcą pracować w domu. Chłopcy pobili się o to, kto będzie smarował chleb masłem, była wojna o nóż.

Barbara: – Kupowaliśmy ogromne ilości chleba i cukru. Ten chleb był wszędzie. One jadły na zapas, do wymiotów. Te najstarsze otwierały lodówkę i patrzyły; tłumaczyłam, że tak nie wolno, że lodówka się rozmrozi. Nie chciały jej zamknąć.

Na podwórku dzieci bawiły się w dom dziecka. Ustawiały się w szeregu i wracały na oddział. „Ty pod piątkę, ty pod czwórkę”. Wtedy Barbara przypomniała sobie o numerach wyszywanych na dziecięcych ubraniach.

Michał: – Zaczęliśmy wyznaczać granice, mnie było łatwiej, może dlatego, że jestem mężczyzną. Obserwujemy innych rodziców, widzimy, co się dzieje, kiedy w rodzinny domu dziecka nie ma granicy, kiedy rodzice tracą perspektywę: jestem jednak w pracy, należy mieć dystans.

Zetrzeć historię

Osuchowie wzięli kredyt i kupili samochód: pięcioletnią Kię, którą Michał remontował przez miesiąc. W jedenaście osób jeździli zapakowanym po dach mikrobusem. Odwiedzali Bieszczady, Bory Tucholskie, Szczawnicę Zdrój, Tatry, nawet Bałtyk.

Barbara: – Mąż wprowadził harcerstwo, budował z nimi tipi. W Bieszczadach duża polana, trawa po horyzont. Wszyscy zbierali drewno na ognisko. Poza domem uczyliśmy ich tego, że są zasady, hierarchia. Dobrze to wspominam, to były takie momenty, gdzie na chwilę zacierały się trudne historie.

Osobne wyjazdy Michał organizował dla Piotra, ich biologicznego i pierwszego syna. To były męskie wyprawy, tylko we dwóch. Nigdy nie liczyli kilometrów, chodziło o to, żeby być razem. Podobny czas znajdowali dla Kasi, która urodziła się, gdy w domu była już siódemka rodzeństwa z pieczy zastępczej.

Michał: – W rodzinach zastępczych, w rodzinnych domach dziecka, opiekunowie poświęcają bardzo dużo czasu, żeby ratować dzieci z opieki. Od początku postanowiliśmy, że Piotrek i Kasia nie będą płacić za to zaangażowanie. Dbaliśmy o tę relację. Piotrek z tego korzystał częściej, Kasia jest bardzo niezależna, chodzi swoimi drogami.

Niezależna Kasia w zadaniu pisemnym tak napisała o tacie: „Jest wielkim autorytetem: w urzędzie wywalczy każdą sprawę, jest szanowany w pracy i przez rodzinę”. Tekst dotyczył relacji ojców i córek, zamknęła go pytaniem: „Swoją drogą ciekawe, że z najbliższymi osobami kłócimy się najczęściej i tak zaciekle. Może dlatego, że mamy gwarancję, że nam wybaczą?”.

Mira i Paweł

Barbara: – To nie jest tak, że jesteśmy wyjątkowo profesjonalni, zawsze skuteczni.

Mira miała być tą czwartą, jedyną spoza rodzeństwa. Chcieli zabrać ją do domu, pokazać mieszkanie. Przed budynkiem pojawiła się matka biologiczna, krzyczała: „oddajcie mi moje dziecko!”, wygrażała Osuchom i dyrekcji domu dziecka. Innym razem, kiedy Mira była już u nich, matka znalazła adres i wezwała policję. Powiedziała, że ukradziono jej córkę.

Michał: – Nie była u nas na stałe, zabraliśmy ją wtedy na godzinę. Mówiliśmy, że nie będziemy utrudniać kontaktu, że może go odwiedzać. Ale nie dało się, była awantura, wszyscy cierpieli: Mira, my, nasz syn.

Barbara: – Kiedy już zapadła decyzja, że ona jednak do nas nie trafi, to jeszcze dzwoniła. To była bardzo trudna rozmowa. I lekcja, że jednak jesteśmy w pracy. Musieliśmy się skupić na pozostałych dzieciach. Chociaż dzisiaj wiedziałabym, jak postąpić, nie odpuściłabym tak łatwo.

Byli czwartą rodziną, która chciała pomóc Miriannie. Za każdym razem scenariusz wyglądał tak samo: pojawiła się rodzina lub rodzinny dom dziecka, bo do tych form opieki mogą trafić dzieci, które nie kwalifikują się do adopcji. Wtedy matka biologiczna okazywała zainteresowanie. Mówiła: „Ona ma matkę! Nie pozwalam!”.

Po kilkunastu latach znów stanęła w progu Osuchów. Błagała: „Pomóżcie mojej córce”. Nie mogli. Mira zbliżała się do pełnoletności, niebawem miała opuścić dom dziecka na stałe.

Paweł miał dwanaście lat, kiedy trafił do domu Osuchów. Przyszedł z przeszłością tak trudną, że nie mogą i nie chcą o niej mówić. Im był starszy, tym więcej wysyłał sygnałów: „Nie chcę żyć jak wy, będę łamać wszystkie zasady”. Mimo pomocy nauczycieli, pedagogów i terapeutów, problemy narastały.

Barbara: – Zabrakło nam pokory. Nie pomyśleliśmy „A może to nie my? Może ktoś inny ma mu pomóc?”. Otoczyłam go kokonem pomocy: piąty psycholog, dziesiąta terapia. Siadałyśmy przy tym stole, rozmowa: „Chcesz korepetycje? Dobrze, będą korepetycje. Nie chcesz już korepetycji? Dobrze, to zrezygnujemy. Smartfona? Zadzwonisz, jeśli będziesz potrzebować pomocy. Ten? A może inny?”. Nie słyszałam, że on mówi „Dajcie mi spokój, ja wybrałem”. Za wszelką cenę chcieliśmy go uratować, myślałam: „Trzeba, taki fajny Pawełek”.

Paweł uciekał: raz, drugi, trzeci. Odnalazł kontakt z rodziną biologiczną, szukał schronienia u starszej siostry. Złapany przez policję zeznał, że Osuchowie „krytykują go, źle o nim mówią”. Wszczęto procedurę wyjaśniającą.

Michał: – Było bardzo trudno, dziesiątki pytań, każde zadawane po kilka razy. A wciąż się martwiliśmy. Myśleliśmy: co dzieje się z Pawłem? Jak on się ma?

Barbara: – Prawdziwe piekło przeżyłam, kiedy po czterech latach mówienia „mamo”, wtedy na policji, odwrócił się bez słowa.

Procedura została zamknięta, nie wykazała żadnych nieprawidłowości. Pawła przypisano do innej placówki. Ponownie uciekł. Osuchowie nadal się martwią.

16 lat później

Przez piętnaście lat przez dom Michała i Barbary Osuch przeszło osiemnaścioro dzieci. Pierwsze są już dorosłe.

Wiele wskazuje, że Olek, który zapytał Michała „Czy zostanie pan moim tatą?”, nie wykorzystał szansy. Do Osuchów docierają sygnały o tym, że „poszedł w długą, być może wyjechał za granicę”. Nie utrzymują ze sobą kontaktu.

Tereska związała się ze starszym mężczyzną. Mają dwoje dzieci. Pracuje, wyremontowała mieszkanie. Barbara podkreśla, że „nikogo nie krzywdzi, to już jest postęp”. Wspomina: „ona zawsze była wrażliwa, zajmowała się siostrami, dzisiaj sobie radzi”.

Jurek ma 23 lata, objawy choroby sierocej w pełni ustąpiły. Jest studentem trzeciego roku bankowości. Pozostał pod opieką rodzinnego domu dziecka, bo prawo pozwala przedłużyć pieczę, kiedy dziecko studiuje. Od roku spotyka się z dziewczyną, zabrał ją na wakacje. Barbara mogła ich obserwować. Powiedziała mu później, że bardzo go szanuje. Pomyślała: „To prawy człowiek”.

Kasia traktuje Jerzego jak starszego brata, do dzisiaj na zawołanie nosi ją na plecach. Dwa razy w tygodniu grają w piłkę. To ona chciała, żeby został z nimi dłużej.

Michalina, która nie chciała żyć, uczy się w szkole średniej. Jest pomocna, nawiązuje relacje. Michał mówi o niej: „ogarnięta dziewczyna, jestem dumny”. Na jej facebookowym profilu zdjęcia ojca z dzieckiem i podpis: „Szczęśliwy ten, który potrafi docenić to, co ma”.

Julka, dotknięta niepełnosprawnością intelektualną, przychodzi do domu uśmiechnięta. W progu krzyczy: „dzień dobry, kocham cię”. Opowiada o tym, co działo się w szkole.

Brak konkurencji

W 2015 r. w domach dziecka przebywało ponad 19 tysięcy dzieci. Ze względów prawnych większość nie może liczyć na adopcję, bo rodzicom nie odebrano praw rodzicielskich. Alternatywą są rodziny zastępcze i małe, rodzinne domy dziecka.

Barbara: – Musimy pamiętać, że wykonujemy pracę, że bez odpowiednich standardów to wszystko runie. Ale skłamię, jeśli powiem, że nam nie zależy, że nie boli. To jest inna miłość, inna niż do własnych dzieci. Ale miłość.

20 listopada 1989 r. Zgromadzenie Ogólne Narodów Zjednoczonych przyjęło Konwencję o Prawach Dziecka. W wersji dla dzieci napisano m.in.: „Mam prawo do odczuwania radości, szczęścia, smutku, opuszczenia, złości i bólu. Mam prawo nie tylko do egzystencji, ale i do życia”. Konwencja obowiązuje również w Polsce.

Michał: – Dziwiliśmy się, dlaczego one tak lgną do mnie, dlaczego jestem najważniejszy. Zrozumieliśmy to z czasem: większość dzieci w domach dziecka ma matki, mama się przewija przez ich życie. Więc tam stara mama, tu nowa. O ojcach zwykle nic nie wiadomo. Nie miałem konkurencji.

Ze względu na zachowanie poufności imiona i szczegółowe dane podopiecznych Rodzinnego Domu Dziecka zostały zmienione. Na filmie i zdjęciach pojawiają się dzieci, które aktualnie przebywają pod opieką Barbary i Michała Osuch; nie są to bohaterowie reportażu. 


belka_sponsorska_art_bz_wbk

Halo.Tato to projekt reporterski poświęcony ojcom i ojcostwu. Z jednej strony to historie konkretnych ludzi, z drugiej – próba stworzenia katalogu dobrych, inspirujących postaw. Projekt zakończy publikacja książki. Reportażom towarzyszą zdjęcia Agnieszki Wanat i krótkie formy wideo realizowane przez ISTV MediaZa pomoc w realizacji tej części projektu, dziękuję sieci Audio Network oraz ZOO Wrocław i Teatrowi Muzycznemu Capitol.

{social-facebook-like}