Mówią: "Szukajcie, a znajdziecie". Powodzenia!

Jest bajka

Aldona: – Jak się czujesz z tym wszystkim?
To pierwszy raz, kiedy Andrzej słyszy pytanie o stratę.


Andrzej ma 13 lat i pierwszy raz wychodzi z kosą w pole. Będzie pracował z ojcem, do skoszenia mają 25 jardów pszenicy. Zaczynają z różnych stron. Andrzej kosi „przez siłę, bo kosą trzeba umieć” – nie umie, więc męczy się podwójnie, ale bez skargi posuwa się naprzód. Kończą po trzech godzinach.

– Dwa dni chorowałem. Byłem oberwany, zimnica taka, czyli przesilony. Ale ojciec mnie lubił właśnie za to, że poddawałem się najcięższej pracy. Myślałem: „szybciej zrobić to lepiej zrobić”.

Zazdrości kolegom, których rodzice pracują w zakładach, a nie na gospodarstwie. Ci z zakładów jeżdżą na kolonie – on zostaje na wsi, bo lipiec i sierpień to sianokosy i żniwa. Oprócz wakacji zazdrości wygód, np. tego, że tamci nie muszą wychodzić na zewnątrz, kiedy chcą skorzystać z toalety. Andrzej, nawet kiedy mróz, wychodzi do drewnianego wychodka z kółeczkiem wyciętym w drzwiach.

Z zazdrości i zainspirowany starszym bratem („Poszedł na swoje za kawalera”) postanawia, że zbuduje dom: „Taki z prawdziwego zdarzenia, czyli z rodziną i łazienką w środku”. Ma 15 lat i zaczyna sprowadzać materiały. Jeździ do Głogowa (75 km od Starej Wsi) po drewno, pustaki i cegły. Kupuje wszystko, na co pozwalają pieniądze i państwowe limity.

Andrzej: – Na Podkarpaciu dużo ziemi, a my mieliśmy sprzęt. Żółty ursus, trzydziestka, najpopularniejszy w Polsce. Ojciec mi pożyczał i dorabiałem. Nie bałem się pracy.

Rodzice dokładają się do budowy. Tuż przed wylaniem fundamentów ojciec Andrzeja umiera.

Andrzej: – Zimny był ten pogrzeb, wyrzucało śniegiem. 29 lutego zmarł, w rok przestępny. Karawan konny szedł, dwa konie, taki kondukt do kościoła. Ojciec na starość źle wyglądał: na twarzy zmarszczki, ręce zrobione. Wcześniej słabł, głos mu się zmieniał, ale w stajni trzy krowy, cielęta, więc chodził i robił obrządek. Odwiedzali go koledzy, mówili, że będzie umierał. Lekarz to samo. A on, że nie ma czasu na głupoty. Gospodarstwo tak działa, że niszczy człowieka.

* * *

Mija rok od pogrzebu. Na dachu nowego domu robotnicy przypinają pęk z kwiatów, traw i gałęzi, czyli wiechę – znak zamknięcia budowy. Dwa piętra, 200 metrów powierzchni użytkowej, w planie dwie łazienki. Andrzej myśli o rodzinie, ale dziewczyna, z którą planował małżeństwo, wyjeżdża do Włoch. Na obczyźnie zachodzi w ciążę z obcym i nie wraca.

Andrzej: – Pięć lat byliśmy razem i przegrałem. Nie ukrywam – to był cios.

Szuka. W mieszkaniu koleżanki, w której zakochał się bez wzajemności, poznaje Małgorzatę. Powie o niej: „Była przeciętna i raczej nie od razu się zainteresowałem. Coś nie piknęło”.

Pika po miesiącu, kiedy po niedzielnej mszy świętej myśl o Małgorzacie wyrywa Andrzeja z domu. Fiatem 126p „w kolorze mandarynki” krąży wokół gospodarstwa dziewczyny. Za każdym razem, kiedy mija jej dom, zwalnia. Boi się, więc przyspiesza i odjeżdża. Scenariusz powtarza się kilka razy.

Andrzej: – Raz się żyje i raz kozie śmierć. Skręciłem, pukam do drzwi, bo to stary dom, nie było dzwonka. Otworzyła siostra i mówi, że Gośka zaraz przyjdzie, że zaraz ją zawoła. Posadzili mnie w pokoju. Gosia zdziwiona, zakłopotana taka. Zdziwiona na maksa. Nie pamiętam już, o czym rozmawialiśmy, ale to się widzi, czy dziewczyna chce chodzić z tobą, czy nie.



Spotykają się przez rok. Dom Małgorzaty to sień, dwa pokoje i kuchnia. Kiedy Andrzej odwiedza dziewczynę, jej ojciec dba o ich czystość przedmałżeńską. Oni zamykają drzwi, on konsekwentnie je uchyla. Nic nie mówi, o czystość dba w milczeniu.

Andrzej: – Mało w domu siedzieliśmy. Odwiedzaliśmy koleżanki Małgorzaty, jeździliśmy na różne zabawy, w lecie nad San. Wszędzie tym nieszczęsnym maluchem. Była podobna do mnie, rozmawialiśmy o przyszłości, a nie że bujanie w obłokach.

Przyszłość szybko staje się teraźniejszością. Pomarańczowym maluchem jadą do Sanoka. U jubilera Małgorzata wybiera pierścionek: złoty z czerwonym oczkiem. (Szesnaście lat później pierścionek stanie się własnością Marty, ich pierwszej, a więc najstarszej córki).

Małgorzata nie jest zaskoczona, pierścionek to tylko ciąg dalszy. Przed wyjazdem do Sanoka zdążyli wynająć salę w Domu Strażaka i nająć kucharkę na wesele. Andrzej nie kupuje wiele, głównie spirytus („Na weselu był spirytus majony, dawniej nie kupowało się wódki, tylko spirytus się maiło”). Więcej nie potrzebują, bo mają swoje – gospodarstwo to świnie, kurczaki i makaron.

Przed ślubem odwiedzają miejscowego proboszcza. W kancelarii parafialnej jak w urzędzie: brązowa boazeria i stosy dokumentów. Na środku biurko, z jednej strony fotel, z drugiej dwa krzesła. Siadają.

Ksiądz: – Drogi Andrzeju, a co ty myślisz o aborcji?

Andrzej milczy, bo „to świeży temat, taki świeżutki, lepiej nic nie mówić niż powiedzieć głupio”. Ciszę przerywa Małgorzata, wychodzi przed szereg i deklaruje, że aborcja to grzech. Ksiądz uznaje odpowiedź za wystarczającą.

Andrzej: – W sobotę, po tych wszystkich przygotowaniach na remizie, to byliśmy oboje ugotowani. Wieczorem mówię do Gośki: „Nie idźmy do tego ślubu, nie chce mi się”.

Nie idą. Do zabytkowego, XVI-wiecznego kościoła w Bliznym jadą volkswagenem jetta, rocznik 1990, który wygląda jak polonez w wersji „amerykański film”. Samochód pożyczyli od znajomych.

– To nie była miłość, że kamień w wodę. Miłość na sto procent, taka na śmierć i życie, przyszła później. Wtedy nie. Chodziłem z dziewczynami i nic z tego nie było, a ślub to zawsze totolotek, chciałem już na coś postawić. Myślałem raczej: „Mam już swoje lata i, Boże, dokąd będę szukał?”.

W dniu ślubu Andrzej miał 26 lat, Małgorzata była rok młodsza.

Po nocy poślubnej robią sobie zdjęcie: kadr wypełnia pierzyna, znad pierzyn wystają dwie głowy. On ciemne, przerzedzone włosy, ona – krótko obcięta blondynka. Chcą mieć dzieci. Małgorzata szybko zachodzi w ciążę – wymiotuje, ale nie skarży się i niemal do samego porodu pracuje. Brakuje im pieniędzy, więc dom wykańczają na raty: z desek, które zostały z budowy, robią podłogi; odkładają na meblościankę do kuchni. W sypialni umieszczają tylko jeden mebel – duże drewniane łóżko.

Ślub był w maju, w styczniu rodzi się Marta, w kwietniu organizują chrzciny. Gości przyjmują już w nowym domu. Do szczęścia brakuje im łazienki, którą Andrzej wykańcza kilka tygodni później. Podkarpacki sen staje się rzeczywistością.

Co z tego, że mężczyzna?

Andrzej: – Jak Gosia zaszła w ciążę, to matka mnie straszyła: „Zobaczycie, jak pójdziecie na swoje, nie dacie sobie rady”. Takie głupie gadanie, bo pójdziemy i zobaczymy, każdy to przechodzi. A jak się już urodziła, to cieszyłem się, o Boże!, jak się cieszyłem. Fajna dziewczynka była. Najbardziej mnie interesowało, żeby była zdrowa fizycznie i umysłowo, bo tyle złego się słyszy. Cieszyłem się, że ma ręce, wszystkie palce.

Marta śpi mało. Jeśli płacze, a płacze często, to tak, że goście nie mogą wysiedzieć: żegnają się i wychodzą („Jak się obudziła, a nikogo przy niej nie było, to wrzask jak syrena, jakby się cały świat walił. I tak samo na obcych w domu – ryk był od razu”). Musi być noszona, ale w grę wchodzą jedynie ręce rodziców, więc Andrzej i Małgorzata noszą Martę na zmianę.



Małgorzata po czterech miesiącach wraca do pracy. Jest księgową w spółce „Koronki” zaliczanej do największych producentów dodatków tekstylnych w Europie. Jeszcze przez rok, jako matka karmiąca,  może wracać na godzinę do domu. To mało, nie mają z kim zostawić dziecka, doraźnie pomaga im siostra Małgorzaty i matka Andrzeja. On sam pracuje w szpitalu w Brzozowie, obsługuje kotły i piece. Prosi kolegów o zmiany, bierze wszystkie weekendy, żeby w tygodniu być w domu.

Andrzej: – Wszystko było przewrócone do góry nogami.

W 1998 r., niemal dwa lata po Marcie, na świat przychodzi Artur. Chłopiec jest mniej wymagający, w ciągu dnia śpi cztery godziny i więcej: „Sprawdzaliśmy, czy on żyje, tak strasznie spał, bez ruchu prawie”. Kiedy Andrzej wychodzi z pokoju dzieci, robi to na czworakach – tylko wtedy drewniana podłoga nie skrzypi. Wstaje kilka kroków za drzwiami, ale zanim odejdzie, nasłuchuje jeszcze przez chwilę.

Andrzej: – Pilnowałem. Marta była zazdrosna, raz chciała Artura wywalić z wózka. On nam dużo chorował, łapał infekcje, dziecięce różne. Były zastrzyki, pamiętam, że tyłek miał mocno zdziurkowany.

Lekarz pracuje do 15 – dokładnie tak jak Małgorzata w „Koronkach”. Andrzej jest w domu wcześniej, więc to on zapewnia dzieciom opiekę. Sadza dzieci na tylnym siedzeniu malucha i zawozi do ośrodka zdrowia. W brzozowskiej przychodni dorosłych przyjmują na wprost – dzieci po prawej. Kiedy innym razem przyjeżdżają do lekarza z Małgorzatą, ona nie skręca, bo nie wie, gdzie trzeba iść dziećmi.

Andrzej: – Myśmy się z tego śmiali, a jak opowiedziała w pracy, to powiedzieli, że wyrodna matka. A przecież to nie miało sensu, żeby ona się zwalniała, pędziła, a ja w domu. Nie wstydziłem się. Co z tego, że mężczyzna?

Sąsiad powie o nich: – Jest bajka. Rodzina, jakich mało. Gośka w ogródku dużo plewiła, robiła coś, a on na gospodarce więcej. Zuzia odrosła i się odgrażała naszym: „Przyjdzie mój tata i będzie spokój!”.

Zuzia, rocznik 2002, jest ich trzecim i ostatnim dzieckiem.

W zimie bajka wygląda tak: Andrzej przypina do traktora drewniane sanie. Odziedziczył po ojcu żółtego ursusa bez kabiny. Z okolicy zbiegają się dzieci, dowiązują mniejsze sanki. Kulig wjeżdża w las, znikają na kilka godzin. Po okolicy niesie się krzyk, bo na końcu zarzuca, a śnieg prószy na ręce i twarz. W tym czasie Małgorzata czeka z kawą i kakao, piecze rogaliki. Po powrocie zmarznięci siadają w kuchni.

Latem zamiast sanek jest rower, do którego Andrzej dorabia boczne koła, żeby dzieci „czuły się pewnie”. Uczy je jeździć. Biorą owczarka collie – pies jest duży: pół metra, 25 kilogramów wagi.

– Martusię ciągle przewracał. Wystarczyło, że się otarł, a ona bach i w fosie.

Andrzej chodzi na szkolne akademie, nie opuszcza nawet Dnia Dziadka („Mój ojciec nie żył, ojciec Gosi chorował, to chodziłem, żeby miał kogoś na widowni”). Małgorzata szyje dla nich przebrania, wszystko ręcznie – jest z gospodarstwa, potrafi. Mają kaflową kuchnię, bo uparła się, że będzie piec im domowy chleb. Piecze z własnej pszenicy i żyta.

Gdy dzieci „już szkolne”, Małgorzata postanawia, że pójdzie na studia – jest księgową, chce zdobyć dodatkowy tytuł. Co drugi weekend jeździ do Rzeszowa. Kiedy wychodzi, Andrzej pyta:
– Gosiu, co ci zrobić na obiad?
– A co zrobisz, to będzie – odpowiedź brzmi zawsze tak samo, więc on zawsze gotuje rosół z makaronem ciętym spod noża.

Taki sam makaron będzie kroił na stypie.

Bez pracy człowiek nie żyje

Podkarpacki portal nowiny24.pl 25 września 2008 r. napisze: „114 pracowników, na 140 zatrudnionych, zostanie zwolnionych z PGI „Koronki”. Brzozowska firma przegrała z konkurencją z Chin. (…) Wśród zwalnianych największą grupę stanowią kobiety po 50 roku życia. Przepracowały w „Koronkach” po 20-30 lat. Dostaną trzymiesięczną odprawę 3-4 tys. zł”.

Małgorzata jest pracownikiem biurowym, więc pracuje jeszcze przez rok. Wcześniej „Koronki” ogłaszają upadłość, a kierownictwo nad spółką przejmuje syndyk. W tym samym czasie cały region dosięga pomór zwolnień: huty szkła w Krośnie zwalniają dwa tysiące osób, sanocki Stomil – 280, WSK Rzeszów – blisko sto. Pracy szuka ponad 110 tysięcy ludzi. W powiecie brzozowskim stopa bezrobocia wynosi 24,3%. Firmy nie wypłacają zaległych pensji. Na forum portalu brzozow.org.pl jeden z mieszkańców cytuje Pismo Święte: „Zabija bliźniego, kto mu zabiera środki do życia, i krew wylewa, kto pozbawia zapłaty robotnika”.

W 2012 r. Zuzia ma 10 lat, Marta kończy gimnazjum. Małgorzata sprząta obok domu, plewi w ogródku.

Sąsiadka: – Jak tam, Małgosia, poprawiło się coś?
Małgorzata: – Nawet nie wiesz, nie wyobrażasz sobie, jakbym chciała iść do pracy. Nie masz pojęcia nawet.

Małgorzata otrzymuje zasiłek dla bezrobotnych (pierwsze 3 miesiące – 717 zł, później – 563 zł), z czasem uczelnia przyznaje jej stypendium naukowe (ok. 700 zł). Kończy licencjat, traci środki z uczelni, intensywnie szuka pracy, ale odbija się od każdych drzwi. Każdą odmowę przeżywa bardziej: staje się cicha i małomówna. Stara się o posadę w Urzędzie Gminy Brzozów. Nie udaje się, bo brak miejsc. Coraz częściej budzi się w środku nocy, nie może zasnąć, bierze tabletki. Po kilku tygodniach gmina rozpisuje konkurs, bo jedna z księgowych ma odejść na emeryturę. Małgorzata wygrywa, mówi do Andrzeja:

– Tyś mi to załatwił? Gadałeś z radnymi, z wójtem?

Andrzej: – Cieszyła się, odżyła. Bardzo jej zależało – bez pracy człowiek nie żyje. Ale szybko straciła radość. Rano wstawała, przy tym stoliku rozmawialiśmy. Skarżyła się, że jej dokuczają. Mówili jej: „Po coś tu przyszła, nic nie skorzystasz, wiedza kosztuje”. Wracały te nasze rozmowy, pytała: „Co byś zrobił na moim miejscu? Co ty byś zrobił?”, „Dlaczego ona mi tak utrudnia?”. Nawet chciałem zapłacić i święty spokój, ale nie było zgody. Prosiłem: „Zwolnij się, jak ci tam źle, damy sobie radę”. Nie chciała. Bała się chyba, co ludzie powiedzą: że sobie nie poradziła, że nie dała rady. Martwiłem się bardzo, bo były takie noce, że nie spała, siedziała tylko w fotelu, nie wiedziałem, jak jej pomóc. Brała leki, ale jak miałem nocki, może nie wszystko widziałem? Przez dwa lata było coraz trudniej, ale te ostatnie miesiące najgorsze. Teraz to widzę, z perspektywy czasu dopiero.

Andrzej codziennie zawozi Małgorzatę do urzędu („Nie chciała jeździć sama, mówiła, że to dodatkowy stres, a dość już ma stresów”). Wyjeżdżają przed ósmą, trasa to 7-10 minut – niecałe 5 km. Od 16:00 Andrzej czeka na telefon, który zwykle dzwoni później, bo Małgorzata zostaje po godzinach, do 18, często dłużej. Wtedy jedzie odebrać ją z pracy.

We wtorek, 17 kwietnia 2012 r. to on dzwoni pierwszy. Skończył swoje, mówi, że zaraz po nią przyjedzie. Małgorzata jest w dobrym humorze, bardzo spokojna. Na kolanach trzyma segregatory z dokumentami, część pracy zabiera do domu. Rozmawiają w drodze.

Andrzej: – Coś się poprawiło?

Małgorzata: – Daj spokój, nic z tego nie będzie. Biorę dokumenty, bo mi brakuje kilku groszy w rozliczeniu. Nie chce się zgodzić rachunek. Jak nie znajdę, to ta druga będzie chodzić po urzędzie i opowiadać.

W domu pracuje do dziesiątej („Nie znajdę tych groszy nigdy, nie znajdę”.). O jedenastej kładą się spać. Andrzej wstaje pierwszy, chce zadbać o gospodarstwo: wydoić krowy, nakarmić świnie. Złości się, bo ma wolne, a jak skończy, będzie musiał się przebrać, żeby zawieść żonę do Brzozowa. Myśli: „Niepotrzebny mi samochód, i tak stoi, niech jedzie, spokojnie się obrobię”. Karmi króliki – z wiklinowego kosza dorzuca trawy do drewnianych klatek. Pracę przerywa mu Marta, przybiega i mówi: „Nie ma mamy!”.

Andrzej: – Jak nie ma? Szukaj dobrze. Może w ubikacji? Może gdzieś wyszła?

Sam cofa się do budynków gospodarczych („Coś mnie dziubło”). Znajduje Małgorzatę w stodole, przy ścianie. Odnosi wrażenie, że żona klęczy, bo ma wpół zgięte kolana. Ciało Andrzeja kamienieje, nie może się ruszyć, traci oddech. „To sen? Boże miłosierny, czy to sen?”.

Z wystającego gwoździa-krokwiaka zdejmuje koronkowy sznur, asekuruje Małgorzatę, żeby nie upadła. Rozwiązuje węzeł, przez głowę zdejmuje sznur z szyi. Zanosi żonę do domu, do sypialni, kładzie ją na łóżku.

Marta odchyla głowę mamy w tył, wdmuchuje powietrze do płuc; krzyżuje dłonie na piersi, uciska. „Trzydzieści ucisków, wdech, trzydzieści, wdech, trzydzieści, wdech”. Dzwonią po pogotowie. Ratowników jest trzech, Małgorzata odzyskuje tętno. W brzozowskim szpitalu brakuje miejsc, więc karetka jedzie do Sanoka.

Andrzej: – Czy ona z tego wyjdzie?
Ratownik: – To już nie jest pytanie do lekarzy, tylko do Boga.

Andrzej jest w szpitalu codziennie. Nie zabiera ze sobą dzieci – wyraźnie zabronił tego lekarz:

– Dla nich to będzie złe doświadczenie, w niczym to nie pomoże. A skoro rozmawiamy, panie Andrzeju, to jeszcze jedna sprawa. Jeśli nie uda się żony uratować, czy możemy pobrać narządy? Przepisy są takie, że nie muszę mieć zgody, jeśli żona nie zastrzegła, ale ja jestem wierzący człowiek, nie zrobię tego. Proszę jednak o zgodę, ktoś dostanie nowe życie.

W niedzielę Andrzej odbiera telefon, słyszy: „Proszę przyjechać i pożegnać się z żoną. Dzisiaj będziemy odłączać i żona przestanie oddychać. Nic już nie możemy zrobić”. Prosi dzieci, żeby usiadły w salonie: tam narożnik, fotele. Siedzą, a on powtarza ostatnie zdanie, które usłyszał.

„Nic już nie możemy zrobić”.

Dzieci płaczą. Andrzej wstaje, zakłada kurtkę, jedzie do szpitala. Po drodze odwiedza księdza („Moja żona zaraz umrze”). W szpitalu ksiądz czyta fragment Ewangelii o uzdrowieniach Jezusa, olejkiem smaruje czoło i ręce Małgorzaty. Po wszystkim Andrzej klęka przy żonie. Trzyma jej rękę, całuje wewnętrzną część dłoni, później usta. Mówi: – Żegnaj. Do zobaczenia w innym życiu.

Przed pogrzebem jest jak robot – wszystkie czynności wykonuje mechanicznie. Żyje od zadania do zadania, od sprawy do sprawy. Ma wrażenie, że czas się zatrzymał. Kiedy kroi makaron cięty spod noża, słyszy głos Małgorzaty: „A co ugotujesz, to będzie”.

Dzieci nie chcą rozmawiać. Uciekają przed komputer i telewizor. Marta dorasta z dnia na dzień i opiekuje się młodszym rodzeństwem. Codziennie czesze Zuzię i kręci jej warkocze, kiedy trzeba – podcina końcówki. Andrzej nie potrafi, bo zawsze robiła to Małgorzata. To Marta pierwsza rozmawia z nauczycielami, kiedy Zuzia ma problemy w szkole.

Po pogrzebie odwiedzają ich siostry Małgorzaty i jezuita, o. Tomasz, z którym zaprzyjaźni się Artur. Dla nich „dom, w którym popełniono samobójstwo, nie jest domem trędowatych”. Inni, w tym rodzina Andrzeja, unika kontaktu. Po kilku miesiącach, skierowany na placówkę w Sudanie, ojciec Tomasz wyjeżdża.

Marta: – Tato, a czy ty nas nie zostawisz?

Andrzej: – Uratowało mnie to pytanie, bo bardzo złe myśli przychodziły mi do głowy. Przyrzekłem, że ich nie zostawię i wychowam, jak będę umiał.

Jak się czujesz z tym wszystkim?

Aldona na krótko wróciła do Starej Wsi. Na co dzień mieszka w Krakowie i właśnie rozpoczęła przewód doktorski: pisze o kapłaństwie kobiet, będzie pracownikiem naukowym na Uniwersytecie Papieskim Jana Pawła II. Stara się o grant, planuje wyjazd do Rzymu. Andrzej zna Aldonę z widzenia, bo jego dzieci przyjaźnią się z jej rodzeństwem.

Cztery miesiące po pogrzebie siostra Aldony zaprasza Andrzeja na grilla. Mówi: „Wyjdź z domu, dobrze ci to zrobi”. Pada deszcz, ale to urodziny, szkoda mięsa, więc przenoszą przyjęcie do garażu.

Andrzej z nikim nie rozmawia. Aldona zna ich historię – była na pogrzebie Małgorzaty. Siada obok i pyta: – Jak się czujesz z tym wszystkim? Jak sobie radzisz?

To pierwszy raz, kiedy Andrzej słyszy pytanie o stratę („Nie chciałam rozmawiać o głupotach, bo widziałam, że w jego duszy dzieją się poważne sprawy”).

Aldona chce zwiedzić skansen w Sanoku, więc proponuje, że zabierze ze sobą Zuzię. Po wycieczce musi wracać do Krakowa, ale jeszcze w wakacje zaprasza ich wszystkich do siebie (Andrzeja z dziećmi, swoją siostrę i jej męża).

Wizyty powtarzają się w różnych konfiguracjach: coraz częściej dzieci przyjeżdżają bez taty. Podczas odwiedzin oglądają „Czas honoru”. W 64. odcinku oficer Karol Ryszkowski popełnia samobójstwo.

Marta: – Czy to jest właściwe? Czy on postąpił dobrze?
Aldona: – Samobójstwo ma różne wymiary. Kiedy popełnia je żołnierz , to często uznajemy, że postąpił honorowo. To dość złożony problem, trudno powiedzieć, żeby było jednoznacznie złe. Dużo o tym pisze ks. Zwoliński, mam taką książkę.

Kilka dni później Aldona zauważa, że książka „Samobójstwo jako problem osobisty i publiczny” znika z półki. Później książka znika jeszcze kilkakrotnie, za każdym razem w milczeniu i bez pytań.

Co ona winna, malutka?

Kiedy Aldona wraca na wieś, Andrzej odwiedza jej rodzinny dom. Prosi, żeby poszli na spacer.

Andrzej: – Czy to w ogóle jest możliwe, że ty i ja?

Aldona myśli: „To będzie trudne, bo przecież nie chodzi tylko o związek, ale wchodzę w rodzinę, w zastany świat. Muszę zapytać ojczyma, jak było z nim, bo to podobna historia, a dogadywaliśmy się, mimo że nie był moim tatą”. Wtedy i później nie pomyślała: „Dzieli nas różnica wieku, 16 lat to w końcu bardzo dużo”.

Aldona: – To nie jest niemożliwe.

Zuzia ma 10 lat. Z szatni wychodzi zawsze ostatnia – metr za innymi. Nie niesie plecaka, tylko ciągnie go za sobą. Z nikim nie rozmawia, w domu nigdy nie opowiada o koleżankach. Nikt jej nie odwiedza. Przed końcem roku przynosi trzy zagrożenia. Aldona jest w Starej Wsi, pomaga jej z matematyką i angielskim. Rozkładają w kuchni zeszyty i przybory, ćwiczą. W domu dziewczynka odpowiada na każde pytanie, ale w szkole, kiedy stoi przy tablicy – milczy. Na klasówkach oddaje puste kartki.

Po powrocie do Krakowa Aldona odbiera telefon.

– Powiedzieli mi, że mama się powiesiła. Chodzą za mną i przezywają.
– Jak cię przezywają, Zuziu?
– Półsierota. Krzyczą, że jestem półsierota. Czy to prawda, że moja mama się powiesiła?

Aldona rozmawia z Andrzejem, Andrzej z wychowawczynią. To on idzie na wywiadówkę, ona – choć bardzo chce – nie może, bo formalnie jest dla dziewczynki obcym człowiekiem. Andrzej próbuje zwrócić uwagę pozostałych rodziców; na miejscu czuje, że nie wytrzyma i zaraz się rozpłacze („Co ona winna, malutka?”).

W szkole Zuzia wciąż słyszy: „Półsierota, półsierota! Jej mama się powiesiła!”.

Składają podanie z prośbą o przeniesienie dziewczynki do równoległej klasy. Dyrektor odmawia, więc Aldona dzwoni do znajomej, która jest biegła w oświacie – wspólnie znajdują podstawę prawną. Odwołują się od decyzji, dopiero wtedy udaje się wyciągnąć Zuzię z klasy, w której pełni rolę kozła ofiarnego. Do Aldony dzwonią inni rodzice, pytają: „Jak państwo to zrobili?”. Rok później przeniesionych zostanie jeszcze troje dzieci. Po zmianie Zuzia odwiedza szkolną psycholog: w każdy poniedziałek sama puka do drzwi gabinetu („Dzień dobry, przyszłam porozmawiać”). Poprawia oceny i zdaje do następnej klasy.

Półtora roku po śmierci Małgorzaty Andrzej chce się oświadczyć Aldonie. Wcześniej rozmawia z dziećmi – postanowił, że nie zrobi nic wbrew ich woli. Słyszy: „Gdybyśmy jej tu nie chcieli, już dawno by to wiedziała. Nie znalazłaby butów. Tato, my się bardzo cieszymy”.

Nie cieszy się rodzina Andrzeja. Jego brat przychodzi do domu, jest wściekły, krzyczy: „Wiesz, co ludzie powiedzą? Zabiłeś Gośkę, żeby sobie młodszą zabrać!”. Później do babci Aldony ktoś wysyła anonimowy list, w którym oskarża Andrzeja o żonobójstwo.

Miasto reaguje podobnie jak wieś. W Krakowie, w środowisku uniwersyteckim, od dwóch księży profesorów Aldona usłyszy, że „różnica wieku jest zbyt duża, rodzina obciążona jest traumami, to bardzo zły pomysł”. Pociesza ją, że bliscy (rodzice, rodzeństwo) mówią o Andrzeju dobrze: „Ktoś, kto zajmuje się dziećmi w ten sposób, nie może być złym człowiekiem. Dziećmi i matką, on się troszczył o matkę bardzo. Nie mamy nic przeciwko”. Brat Andrzeja nie przychodzi na ślub, nie został zaproszony. Przychodzą siostry Małgorzaty, mówią: „Dobrze, że układasz sobie życie”. Księża profesorowie zmieniają zdanie. Jeden z nich podaruje im na ślubie ikonę ze świętą rodziną.

Andrzej: – Ślub to było trudne doświadczenie, cieszyłem się i bolało, dużo rzeczy do mnie wróciło.

Aldona: – Nie było miłości romantycznej. Ona się pojawiała w niektórych momentach, ale cała reszta, wszystkie decyzje, to było bardzo racjonalne. Ta miłość przyszła później, w tych problemach, które mieliśmy.

Przy odrobinie szczęścia

Przed ślubem Aldona wraca do Krakowa. W mieście odwiedza ją Marta, idą do centrum handlowego, kupują ubrania i książki: Aldona naukowe, Marta fantastykę. Wieczorem siedzą obok, czytają, co jakiś czas wymieniają kilka zdań. Marta odkłada książkę na bok, otwartą, kartkami do spodu. Pyta:

– A jeśli tacie coś się stanie, co z nami będzie? Czy na pewno będziemy mogli zostać z tobą?

W ośrodku adopcyjnym Andrzej i Aldona usłyszą, że to możliwe, i można dość szybko, ale procedury to jedno, a życie – drugie. Psycholog mówi: „co najmniej dwa lata i wtedy, przy odrobinie szczęścia, zacznie być u was dobrze”.

Dobrze nie jest. Aldona zauważa, że Artur, kiedy wraca od zwierząt, na długo zamyka się w łazience i dokładnie się myje. Zuzia przynosi ze szkoły historię: „Kiedy na lekcji pani pokazała krowę, wszystkie dzieci na mnie patrzyły. Czasami mówią mi Genowefa”. Dzieci coraz częściej kłócą się o gospodarstwo: mają rozpisaną kolejkę, kto będzie karmił zwierzęta, ale żadne nie chce. Andrzej nie rozumie, przecież to nie jest ciężka praca, jak za jego czasów. Sam wszystkim się zajmuje, wiadra z paszą zostawia przy drzwiach, wystarczy podać.

Aldona: – Andrzej, nie potrzebujemy tej gospodarki! To nam nic nie daje!

Andrzej się buntuje, bo jak odpuścić, kiedy całe życie zajmował się rolnictwem? Kłócą się. On nie rozmawia, nie mówi o tym, co czuje. Tęskni do Małgorzaty, bo „Gosia lubiła gospodarkę, ona była taka jak ja” i jeszcze „Przez szesnaście lat małżeństwa pokłóciliśmy się tylko dwa razy”.

Aldona: – Nie jestem Gosią, nie jestem tu w zastępstwie!

Nie jest, więc chce dostosować dom do swoich potrzeb. Wymaga większych porządków. W łazience ustawia kosze z kokardkami w różnych kolorach, żeby łatwiej segregować pranie. Andrzejowi i dzieciom wszystko wydaje się dziwne, przecież dawniej tak nie było. Zuzia krzyczy: „Chcę, żeby moja mama zmartwychwstała!”.

Aldona: – Andrzej, tak się nie da, w tobie to wszystko ciągle żyje. Musisz iść na terapię.
Andrzej: – Poradzę sobie. Trzeba czasu, ale sobie poradzę. Ty wiesz, co będzie, jak mnie ktoś zobaczy? Przecież to nie jest Kraków.
– Jak masz zapalenie płuc, to idziesz do internisty! Jak nie radzisz sobie z uczuciami, też trzeba iść do lekarza. Jeśli nie chcesz tego zrobić dla mnie, zrób to dla siebie i dzieci.

Andrzej milczy, nie odpowiada. Zgodzi się „dla siebie i dzieci”. W kolejce do psychologa spotyka znajomych, w tym tych, o których opinie się martwił. W trakcie terapii usłyszy, że nie jest winny śmierci Małgorzaty.

Piękna i mądra

Kilka razy w tygodniu Artur po zajęciach zostaje w świetlicy. Wychowawczyni podchodzi do chłopca, pyta: – A jak tam twoja nowa mama?

Pytanie pada publicznie, słyszą je koledzy Artura. Wieczorem, kiedy wszyscy rozmawiają o tym, jak minął dzień, chłopiec żali się, bo nie wie, jak reagować. Wie, że nie chce już słyszeć tego pytania. Aldona najpierw myśli, żeby „rozszarpać tę babę”, ale tłumaczy chłopcu, jak może się zachować. Po kilku dniach Artur zbiera się w sobie. Na pytanie o nową mamę odpowiada spokojnie, ale stanowczo:

– To bardzo osobista sprawa, nie chcę, żeby pani o to pytała.

Andrzej powie później: „Jestem z niego bardzo dumny”.

Do Aldony i Andrzeja przychodzą listy („Anonimowe, wysyłane przez różnych życzliwych”). W listach mogą przeczytać, że nie są normalną rodziną albo, że „rodzina jest przeklęta”. Życzliwi sugerują, że to dom wariatów, a dzieci są nienormalne, jak matka. Radzą Aldonie „uciekaj, jeszcze możesz”.

Aldona: – To wszystko nas bardzo zbliżyło.

Mija rok. Aldona zachodzi w ciążę, często podróżuje między Krakowem a Starą Wsią. Źle znosi stan błogosławiony, dużo wymiotuje, a jeśli nie wymotuje, to krzyczy.

Andrzej: – Chodziliśmy po domu, jakby tu były rozsypane szpilki.
Aldona: – Gwoździe. Niesamowite, co się ze mną działo. Ale cieszyliśmy się, ja zawsze chciałam mieć dzieci.

Jest w szóstym miesiącu, kiedy musi jechać do Krakowa. W mieście okazuje się, że poród będzie przyspieszony, a życie dziecka jest zagrożone. Trafiają do Szpitala Uniwersyteckiego na Kopernika. („W Brzozowie prawdopodobnie by pani nie uratowali”). Andrzej przyjeżdża, pochyla się nad inkubatorem, całuję plastikową ściankę urządzenia:

Andrzej: – Bądź dzielna, Lenusiu, przetrwasz to. Będziesz piękną i mądrą kobietą.

Po trzech tygodniach Aldona musi wrócić na wieś i zostawić Lenę w szpitalu. Wezwanie do sądu, bo toczy się sprawa adopcyjna. Wcześniej usłyszy od lekarza:

– Bardzo mi przykro, ale pani nie będzie mogła mieć więcej dzieci.

W drodze na rozprawę myśli: „Nie mam żadnego dziecka. Lena została w szpitalu, Marta, Artur i Zuza nie są jeszcze moje”. Sąd przyznaje Aldonie prawa rodzicielskie. Kiedy wychodzą z budynku, dzwoni telefon:

– Mogą państwo zabrać dziecko do domu. Dzisiaj lub jutro.

Jest 14:00, ale Andrzej nie chce czekać, więc jadą od razu. Prowadzi szwagier Aldony: trasę, która zajmuje trzy godziny, 27 lipca pokonują w dwie. Wracają późno, ale dzieci nie śpią, czekają na korytarzu. Skaczą i krzyczą: „Lenka przyjechała, Lenka!”. Każde chce być jak najbliżej. Aldona wnosi nosidełko i odsłania pieluszkę, wtedy wszyscy zastygają w bezruchu. Śmiertelna cisza.

Andrzej: – Nie spodziewali się, że ona taka malutka, a ona była jak paczka cukru. Główkę miała jak ta szklaneczka.

Miłość to jest drewno

Lenka ma dwa lata. Przy śniadaniu chce pomarańczę, Artur podaje jej plasterek cytryny. Śmieje się, gdy siostra się krzywi. Po południu do Zuzi przychodzą koleżanki (odkąd zmieniła klasę, przychodzą regularnie, często do siebie dzwonią). W korytarzu na piętrze organizują pokazy mody, śmieją się z ks. Natanka, który mówi, że jak lakier do paznokci to „wiedz, że coś się dzieje”. Lenka jest wtedy z nimi, bo Zuzia chwali się siostrą. Marta studiuje we Wrocławiu, codziennie dzwoni do domu. Mówi do Andrzeja:

– Tato, ja się boję, że Lenka mnie zapomni, tak mało jestem w domu.

Andrzej odbiera Lenę z przedszkola. Klęka i wiąże jej buty, zapina guziki dziecięcego płaszcza, wiąże czapkę. Kiedy idą do kościoła, on w kieszeniach kurtki przemyca cukierki. Aldona nie zgadza się na jedzenie w czasie mszy, więc cukierki to tajemnica. Jak skakanie po łóżku, bo skaczą, kiedy nie ma mamy.

Andrzej: – Odkąd jest Lena, w naszym domu zrobiło się w normalnie. Boli i już chyba zawsze będzie boleć. Ale w końcu jest oddech.

Aldona: – Nie było miłości romantycznej, ale przyszła z czasem – etapami. Najpierw, kiedy spotkało nas tyle krzywdy i oskarżeń, bo przecież nie powinniśmy być razem. Później, gdy walczyliśmy o dzieci. Andrzej gotuje, sprząta, dba o nie. On wie, jakie dzieci mają stopnie, z czym mają problem. Daje im wolność, nie mówi „ty pójdziesz na studia, a ty zostaniesz w domu”. Wychowałam się na Podkarpaciu, nie widziałam tu takich ojców. Różnie się mówi o miłości, ale miłość to jest też drewno pod domem przygotowane na dwa sezony. Albo regały na książki, które zamówił u stolarza. Albo obiad, który zawsze na nas czeka.

Andrzej: – Zawsze marzyłem o domu, do którego dzieci będą wracać. Wiadomo, każde pójdzie w swoją stronę, ale jeśli będą wracać, to znaczy, że była miłość. Głupie pytanie, czy kocham swoje dzieci. Bardzo głupie. Kocham ich wszystkich, życie bym oddał, nerkę, jak będzie trzeba.

* * *

Po zamknięciu śledztwa prokuratura odesłała Andrzejowi sznur, który zdjął z szyi żony. Zasłabł, kiedy otworzył kopertę. Po śmierci Małgorzaty, za zgodą rodziny, dokonano przeszczepu narządów. Trzy osoby (dwie kobiety i mężczyzna) otrzymały nowe życie. Andrzej nie wie, kim są, zna tylko wiek i płeć. Modli się o ich zdrowie.

W Stanach Zjednoczonych pytają: „Jak się masz?”. Nie wypada odpowiedzieć, że źle. Na Podkarpaciu mają swoją odpowiedź, mówią, że „jest bajka”.

Aldona: – To dlatego, że w bajkach zawsze ktoś płacze. Żeby było dobrze, najpierw musi być trudno.

Wybrane imiona, na prośbę bohaterów, zostały zmienione.


belka_sponsorska_art_bz_wbk

Halo.Tato to projekt reporterski poświęcony ojcom i ojcostwu. Z jednej strony to historie konkretnych ludzi, z drugiej – próba stworzenia katalogu dobrych, inspirujących postaw. Projekt zakończy publikacja książki. Reportażom towarzyszą zdjęcia Agnieszki Wanat i krótkie formy wideo realizowane przez ISTV MediaZa pomoc w realizacji tej części projektu, dziękuję Audio Network i Muzeum Budownictwa Ludowego w Sanoku. 

{social-facebook-like}