Nikt nie jest duchowym monolitem – powszechnie cierpimy na łagodne rozdwojenie jaźni. W głowie każdego mężczyzny mieszka poraniona, wystraszona i bardzo wyrafinowana wersja nas samych. To cichy głos, który nieustannie i niemal w każdej życiowej sytuacji szepcze: nie jesteś dość dobry.
Trik polega na tym, że bardzo rzadko ten głos wybrzmiewa wprost. Psychologowie nazywają go wewnętrznym krytykiem, ks. Pawlukiewicz „fałszywym Ja”, John Eldredge w książce „Dzikie serce: tęsknoty męskiej duszy” pisze o bolesnej ranie. W mojej wspólnocie mówimy o strachu, który zaczyna kierować naszym życiem. Strachu, wobec którego jesteśmy bezsilni.
Zanim pokażę to na konkretnych przykładach, muszę podkreślić dwie rzeczy. Po pierwsze: nie mówię o sprawach dużego kalibru. Raczej o codzienności, bo w niej ten lęk bywa bardzo subtelny. Paradoksalnie, w sytuacjach granicznych łatwiej go dostrzec. Po drugie: to jest w tobie. W konsekwencji wykorzystujesz przeciwko sobie, swoje najlepsze zasoby.
W tekście My, wieczni chłopcy, który otworzył ten cykl, pisałem o braku autentyczności. O tym, jak podskórnie czujemy, że czegoś nam brakuje, ale nie potrafimy tego przyznać. Udajemy. Brak autentyczności jest objawem zranionej męskości, a jednocześnie złym lekarstwem. Dokładamy wielu starań żeby pokazać się z jak najlepszej strony, ale para idzie w gwizdek.
Mury w codzienności
Od kilku lat pracuje w biurze. Osiem, czasami dziewięć godzin przy komputerze. Od takiej pracy nie można odpocząć inaczej, niż aktywnie. Kiedy rozpoczynasz dzień bez śniadania, ale z dwoma puszkami Red Bulla, to nie znaczy, że jesteś przemęczony. To znaczy, że potrzebujesz się zmęczyć w zdrowy, naturalny sposób.
Trzy lata temu kolega z poprzedniej agencji zaprosił mnie na wspólne kopanie piłki. Nigdy nie byłem świetnym zawodnikiem, ale też nigdy nie wybierano mnie do drużyny jako ostatniego. Przede wszystkim lubię grać i to była niezła okazja żeby się poruszać.
Na miejscu odezwały się wszystkie noszone cicho zadry. Zgubiłem się w obiekcie i nie mogłem znaleźć odpowiedniej szatni; kolega musiał po mnie wyjść. Pierwszy obuch w głowę: jestem taką ofiarą, że nie potrafię nawet znaleźć odpowiedniego pomieszczenia. Ludzie, z którymi mieliśmy grać okazali się (wszyscy!) wyżsi o dwie głowy, dobrze zbudowani, i grali ze sobą regularnie od dłuższego czasu. W swoim profesjonalnym sprzęcie wyglądali jak reprezentacja Anglii. Obuch numer dwa: po co ja tu przyszedłem? Nie pasuje tutaj – to nie skończy się dobrze. Zawsze w takich sytuacjach próbuję głupio się asekurować, a więc zacząłem opowiadać, że kiedyś grałem całkiem sporo, ale jestem po kilkuletniej przerwie, muszę się rozegrać, inne bzdury.
Zarzucamy to kobietom, ale to my – faceci, zwykle próbujemy zagadać rzeczywistość. Czasami to fantazje na własny temat, czasami obracanie wszystkiego w żart, najczęściej udawany dystans z serii „wcale mi nie zależy, przywykłem”.
Zaczęliśmy grać i okazało się, że oni nie wyglądali jak reprezentacja Anglii. Oni byli jak reprezentacja Anglii. Każda próba odebrania piłki to zderzenie z taranem; gdzie bym nie zagrał, stał już, któryś z nich i przejmował podanie. Po 20 minutach miałem dość i moja głowa użyła ostatecznej broni: ci goście to idioci, wulgarne osiłki, a do tego z pewnością im przeszkadzam. Byle do końca, a później zapomnieć. Obuch numer trzy, nokaut.
Kiedy skończyliśmy, mówiłem, że było świetnie. Oczywiście! To tak głupie, że aż zabawne.
Znacie ten wewnętrzny sabotaż, kiedy zaczynacie coś nowego? Pożytecznego, ale nowego, w nowym środowisku, kiedy nie jesteście pewni siebie? To iluzje. To właśnie ten głos: nie jesteś dość dobry, wszyscy to wiedzą, uciekaj.
Tych chłopaków najmniej interesowało jak gram, przyszli pokopać, jak co tydzień. Nie grali o złote góry. Fajnie, że mieli kogoś do kompletu. To zawsze działa w ten sposób.
Przeciw tobie
Bóg obdarzył mnie darem pisania, i mówienia w sposób, który porusza serca. Nie chodzi o zarozumiałości, ale mam świadomość, że wiele osób, które trafiło na Tato albo Moich świętych nieuznanych, udało się zarazić nieprzesadzoną wrażliwością. Nie jestem dumny, bardziej wdzięczny. Mimo to, często ta umiejętność trafia we mnie rykoszetem.
Złapałem się ostatnio na tym, że próbuję przegadać swoje rany. Nawet kiedy spotykam się z kimś, żeby o nich porozmawiać, a moje intencje są szczere, to „fałszywe Ja” przejmuje kontrole. A więc mówię, i mówię… Im bardziej mam się odsłonić, tym więcej i mądrzej. Nawet w konfesjonale. Bywało, że ksiądz nie bardzo wiedział co dodać i jeszcze trochę, a role by się odwróciły. Wszystko, żeby nie usłyszeć czegoś, nad czym nie mam kontroli.
Tak jest u mnie. Znam chłopaków, którzy uciekają w milczenie. Udawaną, beznamiętną obojętność. Są i tacy, którzy co chwilę wrzucają na Facebooka swoje zdjęcia, przekonują świat: wyglądam dobrze, mam się dobrze. Bywa różnie, ale to zawsze ucieczka. Gra: wszystko jest w porządku, owszem, mam problem, ale wiem jak sobie poradzić, jestem już na ostatniej prostej. Nie jesteś. Po drodze jest ściana.
Kryzys
Bardzo pobieżnie nakreśliłem diagnozę. Oczywiście to „fałszywe Ja” nie bierze się znikąd. Za każdym razem, kiedy słyszysz, że czegoś ci brakuje, zwłaszcza od osób, które są dla ciebie ważne, to działa jak sól na otwarte złamanie. To naturalne.
Nie oszukujmy się, żyjemy w bardzo poranionym społeczeństwie. Nie chcę siać defetyzmu, ale ilekroć rozmawiam z kimś dłużej, a nasza relacja się zacieśnia, odkrywam, że ta osoba niesie ze sobą jakiś trudny bagaż. Ojciec alkoholik, poczucie bycia tym gorszym w rodzinie, strach przed przyszłością, nieszczęśliwie małżeństwo, cokolwiek. Czasem mam wrażenie, że spacer ulicą, to jak przejście przez galerię połamanych serc.
I co z tym robimy? Uciekamy w skrajności i wychodzi karykatura. Jak moja gra w piłkę. Próbujemy naszą męskość zdefiniować na nowo. Współczesna nauka odjeżdża w zaświaty proponując pomieszanie ról, ale my chrześcijanie, nie jesteśmy lepsi.
W Kościele to sięga granic absurdu. Z jednej strony akcentujemy miłosierdzie, łagodność, źle pojmowane nadstawianie drugiego policzka i pokorę. Z drugiej gwałtowność i walkę, Ecclesia Militans, ale robią to wystraszeni chłopcy z dziewiczym zarostem (anonimowo i w Internecie), albo – wybaczcie ostrość słów – księża, którzy nigdy nie musieli troszczyć się o rzeczy tak podstawowe, jak opłacenie bieżących rachunków i mogą zająć się piękną teorią. Wszyscy błądzimy.
Kobiety nie mogą dać nam męskości ani jej potwierdzić, ale ich pragnienia są dobrym drogowskazem. Jakich mężczyzn potrzebują dziewczyny? Hardych osiłków, agresywnych wojowników (nawet jeśli w korporacyjnych uniformach)? Wychudzonych intelektualistów? Leonidas z 300 to dobry wzór. Nie można odmówić mu męskości, ale umiera z myślą o swojej królowej, a kiedy uczy syna rzemiosła, na końcu podaje mu dłoń, siadają i rozmawiają. Jest w środku – pomiędzy skrajnościami.
Znamienne, że wszystkie moje znajome, po obejrzeniu tego filmu stwierdziły, że prawdziwych mężczyzn już nie ma. Tęsknimy za męskim wzorcem.
Nie chcę uciekać w epatowanie religijnym językiem, ale muszę podzielić się uzdrawiającym odkryciem. Jezus nie był skrajny. Owszem, mówił o tym, że przynosi miecz, zrobił zadymę z kupcami w świątyni, odważnie wyszedł naprzeciw tym, którzy mieli go pojmać, spokojnie milczał przed Piłatem, a kiedy trzeba było, nie przebierał w słowach (zwrot „plemię żmijowe” rzucony w stronę jednej z najbardziej liczących się grup społecznych!, hej!); w końcu był cieślą, pracował w drewnie, fizycznie. To jedna strona. Jest druga, kiedy Jezus boi się w Ogrodzie Oliwnym, albo płacze nad śmiercią swojego przyjaciela (patrz historia z Łazarzem), kiedy otacza się dziećmi i chce spędzać z nimi czas… On nie ucieka od siebie.
W jak wyjście z sytuacji i W jak wspólnota.
Napisałem, że to było uzdrawiające odkrycie, bo zrozumiałem jak ważny jest „środek” i brak udawania. Dzisiaj, kiedy nie wszystko idzie dobrze, już nie udaję. Nie muszę manifestować tego całemu światu i użalać się nad sobą, ale nie muszę też zamykać oczu i mówić, że wszystko jest w porządku. Magiczne zaklęcia nie działają.
To nie jest możliwe w kompletnej samotności. Potrzebujemy innych ludzi. To właśnie dlatego, kiedy kończyłem Wiecznych chłopców, wspomniałem o tym, że czasami ważniejsze od szukania „wielkich rzeczy”, jest znalezienie dobrego kolegi.
Kilka dni temu rozmawiałem z jednym ze swoich przyjaciół. Nie znamy się zbyt długo, ale mam wewnętrzne poczucie, że łączy nas całkiem sporo. Pod koniec Grzegorz powiedział „Jesteś dobry. Pamiętaj.”. To też próbowałem zagadać. Jak zawsze.
Ugryzłem się w język, bo każdy z nas potrzebuje to czasem usłyszeć. Ty też.
Jesteś dobry. Nie zagłuszaj tego w sobie.
[fb_button]