Mówią: "Szukajcie, a znajdziecie". Powodzenia!

Tabletki ze słów

Kiedy jestem w księgarni i ktoś zwróci moją uwagę (przyznaję, zwykle dziewczyna), odruchowo skupiam wzrok na książce, którą aktualnie przegląda. Intuicja podpowiada mi, że to całkiem sporo mówi o tej osobie. Lubię to robić: szukać zależności między tym, co ktoś czyta, a tym jaki jest. Nieszkodliwe zaburzenie…

Jest taka kategoria książek, które na własny użytek nazwałem milionem z lodówki. To wszystkie te poradniki o tym jak żyć szczęśliwie w pięć minut. Wystarczy, że kupisz tę książkę, przeczytasz, a wszystko się zmieni. Być może będziesz potrzebował kolejny poradnik (najlepiej tego samego autora), albo nawet kilka kolejnych, ale utopia jest blisko.

Spokój za 39 zł

Przy półkach z tymi książkami widzę wciąż te same osoby: mniej zadbane, trochę wystraszone, przeglądające kolejne tytuły w nieskończoność. W różnym wieku, zawsze nieobecne. Schowane we własnych głowach. To naprawdę widać. Zresztą, jeśli ktoś szuka na sklepowej półce odpowiedzi na pytanie o własne szczęście (rozum je jak chcesz), to nietrudno odgadnąć, że czegoś mu brakuje.

Być może przyjdzie kiedyś dzień, w którym wystarczy mi odwagi, żeby podejść do takiego człowieka i powiedzieć: mam złą wiadomość, to nie działa. Nie chcesz wiedzieć ile przeczytałem bzdur zanim zrozumiałem prostą prawdę, że nie da się kupić spokoju za 39 zł.

Nie chcę przez to powiedzieć, że czytanie książek i szukanie odpowiedzi właśnie w nich jest pozbawione sensu. Wręcz przeciwnie. Od wieków ludzie dzielili się swoim doświadczeniem pisząc. Chcę jedynie powiedzieć, że samo w sobie to jest niewystarczające. Tak jak z biblią w ręce można robić złe rzeczy, tak z półką mądrych poradników można przepłakiwać noce. Zwykle potrzebujemy czegoś więcej.

W Kościele bywa gorzej

Nie byłbym sobą, gdybym nie zahaczył o inną perspektywę (ostrzegałem, że będę to robił):  podobny model łatwo zobaczyć wśród ludzi, którzy przychodzą do kościoła. Wiara to sinusoida pomiędzy liczeniem tylko na siebie z jednej strony, a próbą zrzucenia wszystkiego na Boga z drugiej. Oba warianty nie działają, bo są skrajne i nie ma tam miejsca na relacje. Każdy, kto uczestniczył w jakichkolwiek rekolekcjach z pewnością zwrócił uwagę, że słuchacze dzielą się na trzy grupy: hiperaktywistów, twardosceptycznych i tych normalnych. Najlepiej widać to, kiedy swoim dzieli się jakaś homiletyczna sława.

Hiperaktywiści są wszędzie i najbliżej, z każdym się znają i każdy ich zna. Jeśli kiedyś wejdziesz do kościoła i zobaczysz biegających wokół ołtarza rozgorączkowanych ludzi z gitarami, kartkami i czymkolwiek tam jeszcze, możesz być niemal pewien, że to oni. Ta aktywność często (jestem daleki od stwierdzenia, że zawsze) jest jak stanie przy półce z poradnikami: przeczytam i moje życie powinno się zmienić, z tą różnicą, że zamiast przeczytam wstawiamy zaangażuję się w ołtarz.

Twardosceptyczni  już to słyszeli, albo wiedzą lepiej. A najważniejsze, że kiedyś, gdzieś, w jakimś zakurzonym (szatan temu winien) dokumencie jest inaczej. Zwykle to mężczyźni, choć poznałem kilka twardosceptycznych kobiet. Chcą wojować i ginąć za idee, ale całość wygląda karykaturalnie bo brakuje im spójności i spokoju. Wszystko biorą serio, zawsze muszą skomentować, zadają pytania z czapy (najczęściej w nieskończoność). I znów, ostatnią rzeczą, którą chcę powiedzieć jest to, że każdy, kto z troską patrzy na Kościół przez pryzmat tradycji (tej przez małe i duże t) jest twardosceptyczny. Tak nie jest. Odkrywam, że ludzie o naprawdę konserwatywnym podejściu do wiary potrafią przekonywać z taktem i łagodnością.

W przypadku twardoscpetycznych milion z lodówki zamieniono na opór i obronę jedynie słusznej idei.

Pierwsi chcą, aby Bóg ich wyręczył, drudzy próbują wyręczyć Boga.

Działanie, tu i teraz

Coraz bardziej odkrywam (i coraz bardziej jestem tym zaskoczony) jak ważne i wystarczające jest działanie tu i teraz. Nie tylko bycie tu i teraz, ale działanie. Takie, które nie jest nastawione na efekt, które jest… zupełnie zwyczajne. Książki, warsztaty (zawodowe, religijne, dot. relacji, cokolwiek) bywają pomocne, ale bez prostego działania dzisiaj to tylko teoria i kolejne rozczarowanie.

Najlepsze projekty (zawodowo zajmuję się grafiką) zrobiłem nie wtedy, kiedy zmotywowany, ze skrajnym zapałem, zabierałem się za artboard z wizją branżowych nagród przed oczami, ale wtedy, kiedy ze spokojem skupiałem się na tym co do mnie należy w najbliższym czasie. I wykonywałem swoją pracę krok po kroku.

Najcieplejsze wspomnienia ze spotkań z innymi, to nie te, w których planowałem zrobić świetne wrażenie i zadbać o każdy szczegół, ale wtedy kiedy postanowiłem się pojawić tak po prostu, i tak po prostu być. Bez narzucania swojej obecności.

Momenty, kiedy mam poczucie bliskości Boga to nie emocjonalne uniesienia, ale chwile, kiedy rozmawiam z Bogiem bez oczekiwań: nie wiem jak powinno być, nie wiem co zrobić i już nie próbuję. Nieważne czy to sprawy małego czy dużego kalibru, wszyscy mamy jakieś. Chwilę później zaczynam zajmować się tym, co jest tuż przede mną.  I właśnie wtedy zaczynają dziać się cuda.

[fb_button]

{social-facebook-like}