Musimy wyleczyć się z myślenia: „Biegam, skaczę, jestem w stanie robić tysiąc rzeczy, więc nie potrzebuję udogodnień”. Dzisiaj nie są ci potrzebne, ale jutro będą.
Rozmowa z Izabelą Sopalską-Rybak, prezes Fundacji Kulawa Warszawa, zawodniczką rugby na wózkach.
Anna Dymna pierwszy raz zobaczyła wózki inwalidzkie w Londynie w latach 70. Myślała: „Jaki biedny naród – tylu chorych”. W Polsce trzymaliśmy tych ludzi w zamknięciu, nie było ich widać.
Jest lepiej niż 30–40 lat temu. Jako nastolatka mogłam zobaczyć kulawego tylko w telewizji. Dzisiaj osobę z niepełnosprawnością można spotkać niemal wszędzie.
Od dwóch tygodni odnotowuję każde takie spotkanie. Kraków, Warszawa. Jesteś trzecia.
„Lepiej” nie znaczy „idealnie”. Kiedy na naszym treningu pojawia się ktoś nowy, trener prosi, żeby stanął między nami, w środku. Pyta: „Czy widziałeś tylu kulawych w jednym miejscu?”.
Kiedy pytał mnie, czułem się skrępowany.
Co odpowiedziałeś?
Zgodnie z prawdą, że nie, nigdy wcześniej.
Mam kolegę na wózku, który mieszka w budynku bez windy. W pewnym momencie przestał wychodzić z domu. Jeśli wygram w lotto, pierwsze, co zrobię, to kupię dla niego mieszkanie. To bardzo przykre, że wciąż są sytuacje, gdy ktoś zostaje uwięziony w mieszkaniu. Nie może zrobić zakupów, iść do pracy, odwiedzić znajomych. Zamiast krat – schody.
Budynku nie można dostosować, zmienić?
Dotychczasowe próby spełzły na niczym. Kiedy chodziłam o kulach, spotkałam sąsiada, którego córka porusza się na wózku. Czwarte piętro, brak windy. Mówił: „Ona siedzi już tylko w domu. Kiedyś mogłem ją wynieść, dzisiaj brakuje mi siły”. Chciał, żeby blok został wyposażony w windę lub podnośnik pionowy, jak przy przejściach podziemnych. Mieszkańcy protestowali.
Podnośnik instalowany na zewnątrz czy w środku?
Na zewnątrz.
Zatem bez inwazji w obiekt. Gdzie był problem? W kosztach?
To inwestycja, którą można dofinansować.
Jeśli dofinansować – potrzebny jest wkład własny.
W rozmowach nie padały argumenty finansowe. Mówiono, że podnośnik jest nieestetyczny, zepsuje widok. Albo że będzie głośno. Generalnie: upierdliwość, nie chcemy.
Egoizm?
Raczej brak świadomości. Tego typu udogodnienia są dla wszystkich, dla ciebie też. Przy bloku „Prezesa”, którego poznałeś (bohater reportażu Tata wjechał do garderoby – dop. KK), pojawiła się pochylnia dla osób z niepełnosprawnością ruchową.
Przy bocznym wejściu, od frontu jej nie widać.
On, żeby przekonać sąsiadów do pochylni, musiał pojawić się na spotkaniu wspólnoty. A spotkanie było na jedenastym piętrze, na które nie dojeżdżała winda. Wniesiono go. Dopiero wtedy potraktowano problem poważnie.
Czy to nie jest upokarzające? Że musicie prosić? Dyskutować?
Jest. Udogodnienia są dla wszystkich – ta sytuacja dobrze to pokazuje. Jeden z sąsiadów, starszy pan, był przeciw. „Nie, i koniec, nie będzie”. Dzisiaj, po kilku latach, ten sam człowiek ma kłopoty z chodzeniem i korzysta z pochylni. Nie tylko on, bo również rodzice z dziećmi i rowerzyści. Nawet jeśli mówimy o kosztach, to ważna jest świadomość: to nie jest inwestycja dla jednej osoby, ale dla kilkudziesięciu czy kilkuset. Dla wszystkich. Z nowych przejść naziemnych w centrum Warszawy nie korzystają tylko kulawi.
Kierowcy narzekają, bo przejście to dodatkowe światła.
Musimy wyleczyć się z myślenia: „Biegam, skaczę, jestem w stanie robić tysiąc rzeczy, więc nie potrzebuję udogodnień”. Dzisiaj nie są ci potrzebne, ale jutro będą. Przeczytałam w internecie komentarz niezbyt świadomego człowieka, który napisał, że denerwują go guzki ostrzegawcze na przejściach dla pieszych.
Denerwują, bo?
Budzą dziecko, kiedy spaceruje z nim w wózku. Wózek podskakuje na wybrzuszeniu… Za 10 lat to samo dziecko będzie przechodzić przez jezdnię wpatrzone w telefon i dzięki guzkom nie wpadnie pod samochód. W dyskusji pojawił się argument, że udogodnienia są dla 2% populacji, co jest bzdurą.
Ile jest osób z niepełnosprawnością?
W Polsce niecałe 13%, ale to dane niedoszacowane, bo mówię o niepełnosprawności orzeczonej. Nie wszyscy się orzekają.
Co dziesiąty z nas i więcej.
Tak, ale to nie ma znaczenia, bo z udogodnień korzysta każdy, choć nie każdy przez całe życie. 100% ludzi na całym świecie w którymś momencie swojego życia korzysta z udogodnień, które teoretycznie były stworzone z myślą o osobach z niepełnosprawnością.
Intuicyjnie zakładam, że dostosowanie obiektu na etapie projektu jest zdecydowanie tańsze niż jego późniejsza adaptacja.
To jest oczywiste, ale nieoczywista jest skala. Byłam na konferencji, na której wypowiadał się znany architekt. Mówił, że jeśli tworzymy budynek od postaw, zgodnie z zasadami projektowania uniwersalnego, to koszt całości rośnie o 1%. Jeśli chcemy dostosować budynek już istniejący, to koszty są zdecydowanie wyższe, a rozwiązania mniej przyjazne i mniej atrakcyjne wizualnie.
Projektowanie uniwersalne? Wyjaśnij.
To takie projektowanie, dzięki któremu obiekty albo produkty – bo to szersze pojęcie – mogą być używane przez wszystkich.
Czy jako fundacja próbujecie wpływać na deweloperów?
Fundacja „Kulawa Warszawa” działa krótko, ale ja sama zajmuję się dostępnością od 2012 r. Kiedy rozmawiam z inwestorem, dla niego jest jasne, że lepiej budynek od razu dostosować, niż później przerabiać. Tyle że mówi: „Mamy architekta, architekt wie” i na tym rozmowa się kończy.
Architekt wie?
Teoretycznie. Najczęściej zna przepisy, które nie są idealne i które można różnie interpretować. Sytuacja dotyka mnie prywatnie, bo myślę o kupnie mieszkania i zadaję różne pytania. Jaka jest różnica wysokości między poziomem ziemi w ogródku, a tarasem? Czy jest próg? Na jakiej wysokości są włączniki światła? Czy jest odpowiednie miejsce parkingowe? Rozkładają ręce. Stała śpiewka, że jest architekt i ma pojęcie. Później okazuje się, że miejsce do parkowania dla osoby z niepełnosprawnością jest, jednak na zewnątrz budynku.
Ale jest.
Wyobraź sobie, że na wózku trudniej mi odśnieżać niż tobie. I to jest przykład na to, że teoretycznie mamy rozwiązanie, ale w praktyce jest ono nieprzemyślane. Architekt mimo deklaracji nie zaprojektował rozwiązania dostępnego dla wszystkich. Obejrzałam plany budynku i okazało się, że odpowiednie miejsce było na parkingu podziemnym. Wystarczyło, żeby zaprojektowana obok komórka lokatorska była węższa i dłuższa. Drobny szczegół, który może komuś ułatwić życie na 30 i więcej lat. Łatwo policzyć koszty wybudowania komórki o odpowiednich rozmiarach i koszty późniejszej modernizacji.
W szpitalu na Pradze dostosowano oddział położniczy. Podkreślałaś, że elementy, dzięki którym można się podciągnąć, są ładne, że nie wyglądają jak przyrządy ortopedyczne.
To ma ogromne znaczenie. Osoby z niepełnosprawnością są wykluczone estetycznie. Jeśli trafisz do hotelu, który ma cztery albo pięć gwiazdek i odwiedzisz toaletę dla osób z niepełnosprawnością, to możesz poczuć się jak w szpitalu.
Ładne i niestandardowe rzeczy są trudno dostępne i droższe.
Za hotel płacimy te same stawki, więc chcemy cieszyć się podobnym standardem. W Polsce wciąż wybiera się najtańsze rozwiązania, np. białe poręcze. W innych krajach można zobaczyć miejsca, w których poręcz wysuwa się ze ściany po naciśnięciu przycisku. A więc można zaprojektować budynek tak, żeby był dostępny i ładny.
Może problem w tym, że rynek was nie widzi? Nie jesteście klientami?
Rynek nie widzi potencjału. Blisko mnie otwarto sklep spożywczy. Pytam: „A może uda się zrobić pochylnię? Dwa schody. To nie musi być duża inwestycja”. Usłyszałam, że „tacy klienci tu nie przychodzą”. Jak mają przyjść, skoro nie mogą dostać się do środka? Nawet jeśli na początku pojawią się tylko dwie, trzy osoby, z czasem może być ich więcej. Ale nawet dwie osoby w skali roku zostawią tam odczuwalne pieniądze.
W galeriach handlowych bardzo często toaleta dla osób z niepełnosprawnością i dla rodziców z dziećmi to jedno miejsce. I dostaję gorączki, że muszę biegać po obiekcie za kluczem.
Pracownicy tłumaczą, że często ktoś wchodzi, odkręca barierki i zabiera część sprzętu. W idealnym świecie nie byłoby potrzeby, żeby taką toaletę zamykać, ale świat nie jest idealny. Mimo wszystko uważam, że powinny być otwarte. Zresztą w moim idealnym świecie nie ma toalety damskiej, męskiej i dla kulawych. Jest damska i męska – obie dostosowane. To mniej kosztów, mniej zachodu. Po co trzecia płeć?
A jeśli jest para – żona i mąż – i to mąż potrzebuje pomocy? Jeśli ona pojawi się z nim w toalecie dla pań, będzie awantura. Wiem, co się dzieje, kiedy wchodzę do damskiej toalety z córką. A wchodzę, bo tylko tam jest przewijak.
Dlaczego kobietom przeszkadza, że wchodzisz tam z córką? Jaką intymność zaburzasz w przestrzeni, która jest wspólna? Przecież nie wchodzisz do zajętej kabiny. To problem mentalności. Nie byłoby kłopotu, gdyby przewijak był i w męskiej, i w damskiej toalecie. Kulawi mają podobnie, bo na stacjach benzynowych zwykle dostosowana jest damska toaleta. Moich kolegów to wkurza. Po pierwsze, dla nich to krepujące. Po drugie, do damskich toalet zwykle są dłuższe kolejki.
Na „Kulawej Warszawie” piszesz, że nie lubisz, kiedy o niedostosowanych obiektach mówi się „normalne”.
Spotykam się z tym, że ktoś mówi: „Tu jest normalna toaleta, dla pani jest dalej”. Czy ja jestem tak bardzo nienormalna? Wolę podział na „zwykłe” i „dostosowane”. Różnica jest minimalna, ale kiedy przez wiele lat słyszysz, że korzystasz z rzeczy „nienormalnych”, to zaczyna uwierać. Zetknęłam się z tłumaczeniem, że „nienormalny” znaczy tyle, co specjalistyczny. Nie kupuję tego, bo nie chcę, żeby myślano o mnie jak o pacjentce szpitala.
To w szpitalu chciano cię przestawić z miejsca na miejsce.
Na komisji lekarskiej. Bardzo dużo ludzi, wąski korytarz, krzesła obok siebie. Wszyscy siedzieli, nie chciałam stać na środku. Ustawiłam się przy drzwiach, gdzie przez pół godziny nikt nie przechodził. Po chwili poczułam, że ktoś mocuje się z moim wózkiem, chce mnie przestawić. Bez słowa. Jak mebel.
Zareagowałaś?
Za mną stała lekarka. Zgłupiałam. Zapytałam: „Co pani robi?”. Nie było awantury. Było mi strasznie przykro. Strasznie.
Wyglądasz na osobę, która „umie w awanturę”. Kolczyki, tatuaże… Można się bać Izy Sopalskiej.
Potrafię stawiać granice i mówić o tym, co czuję, ale ta sytuacja mnie zaskoczyła. Zatkało mnie. Co do zasady – mówienie o uczuciach jest ważne. Przed meczami rugby mówimy o emocjach; jeśli ktoś się boi albo denerwuje, powinien o tym powiedzieć drużynie. Niewyartykułowane emocje rosną i wybuchają. Niepotrzebnie, bo już wcześniej można liczyć na wsparcie.
Podaj przykład.
Z boiska?
Może być z boiska.
Był czas, że czułam silną presję przed meczami. Bardzo dużo osób mówi mi, że jestem świetnym zawodnikiem, jednym z najlepszych. Ja sama nie mam takiego przekonania; wiem, jakie błędy i ile ich popełniam. Pamiętam moment, kiedy byłam zła i rosło we mnie napięcie . Zeszło, kiedy o tym opowiedziałam. Koledzy mówili: „Iza, gramy razem. Jeśli czegoś nie dasz rady zrobić, to jesteśmy tu, żeby ci pomóc”. I z jednej strony to oczywiste, z drugiej – dobrze to usłyszeć.
A jak jest poza boiskiem?
Podobnie. W pewnym momencie stwierdziłam, że nie będę w sobie nic dusić i jeśli coś mi się nie podoba, np. w relacji w pracy, to o tym powiem. „Słuchaj, zdenerwowała mnie ta i ta sytuacja, poczułam się tak i tak”. Druga osoba może się do tego odnieść, a jeśli nie chce, to wiem, że nie powinnam się dalej przejmować. Jeśli pytasz o awantury, to unikam ich za wszelką cenę.
Nawet jeśli ktoś przestawia cię jak krzesło?
Najgorsze, co może mi się przytrafić, to usłyszeć: „Jest pani roszczeniowa”. Później nie mam już na nic siły. Wokół ludzi na wózkach czy ludzi z niepełnosprawnością w ogóle narosło dużo stereotypów. O kulawych usłyszysz, że są roszczeniowi, niesamodzielni, nie chcą pracować… Mamy skłonność do uogólnień, więc jeśli ktoś spotyka się ze mną, to jakimś sensie spotyka wszystkich kulawych. To nie jest fair, ale tak jest i już. Wiele osób czuje potrzebę przełamywania stereotypów.
Wśród trzech kulawych, których spotkałem w ostatnim tygodniu, jeden prosił o pieniądze na ulicy.
Zapamiętujemy to, co jest inne: bardzo pozytywne albo bardzo negatywne. Byłeś na naszym treningu, widziałeś kilkudziesięciu kulawych. Nikt z nas nie prosi o pieniądze na ulicy, ciężko pracujemy. Codziennie mija cię wiele osób, których nie zauważasz. Bezdomni albo nietrzeźwi zwracają większą uwagę. Z osobami na wózkach jest tak samo. Są sytuacje, w których kulawemu trudno znaleźć pracę. Zdarza się, choć nie jest to częste, że niepełnosprawność w ogóle nie pozwala pracować. W małych miejscowościach jest inaczej niż w dużych miastach. Ale brak pracy dotyka każdego, chodziaków też. To często problem świadomości. Kiedy przestałam chodzić, pojawiłam się na szkoleniu o aktywizacji zawodowej. I była tam dziewczyna – wózkowiczka, bardzo zaniedbana, wycofana… Mówiła: „Po co to wszystko? Ja i tak nie znajdę pracy, nikt mnie nie zatrudni”. Gdyby przyszła do mnie, nie dostałaby pracy, ale nie przez wózek, tylko przez nastawienie. Jeśli ona sama w siebie nie wierzy, jak mają uwierzyć w nią inni?
Kulawy może być programistą, może w siebie wierzyć, ale wciąż problem z dostępnością: budynek, stanowisko pracy, kuchnia, łazienka.
Dlatego ważne jest projektowanie uniwersalne. Dostosowanie miejsca pracy to jedyne, co jest potrzebne. Pracodawcy nie powinni się bać. Na jednym ze szkoleń, które prowadziłam, menadżerowie pytali: „Chcemy zatrudniać osoby z niepełnosprawnością. Czego od nich wymagać?”. Na polu kompetencji – tego samego, co od osób chodzących. Jeśli kulawy pracuje i zarabia, to poza poczuciem wartości ma środki do życia, nie obciąża innych. Wszyscy zyskują.
Mówisz: „Nie chcę być roszczeniowa” i „Kulawi nie powinni tacy być”, ale potrafisz prosić o pieniądze. Twój samochód został dostosowany ze środków z 1%.
Istnieje różnica między podejściem „należy mi się, daj” a przyjęciem pomocy życzliwych osób. Za 1% jestem bardzo wdzięczna; każdy grosz wpłacony na moje subkonto przyda się na którymś etapie choroby. Są osoby, które potrzebują np. stałej rehabilitacji, więc 1% to świetne rozwiązanie. Te środki i tak nie zostaną w kieszeni podatnika: albo otrzyma je ktoś konkretny, albo państwo. Poza działaniami społecznymi staram się wspierać innych. Kiedy mam lepszy miesiąc, pomagam. Ostatnio dostałam list od chłopaka, który zbiera na protezę i gra w amp futbol.
Amp futbol?
Piłka nożna dla osób po amputacjach.
Teraz sama prowadzisz zbiórkę. Rozmawialiśmy przez telefon i powiedziałaś: „Wyjeżdżamy, ale nie wiem, czy wrócimy. Jeśli uda się zebrać pieniądze, wrócimy”.
Ostatni rok był bardzo aktywny: założyłam fundację, jeździłam na zgrupowania kadry narodowej. Mąż wstaje o 4:30, trenuje, pracuje, po pracy działa pro bono na rzecz fundacji. Pomaga mi i jestem mu za to wdzięczna. Chcemy jechać do Szwecji i dotrzeć na koło podbiegunowe. Wyjazd to mój prezent dla niego. Starałam się odkładać własne środki, ale zawsze pojawiał się pilny wydatek, taki jak naprawa samochodu. Założyłam zbiórkę, każdy może nam pomóc. Jest połowa, więc jedziemy; jeśli uda się zebrać całość, będziemy mogli wrócić.
Iza Sopalska-Rybak to nie tylko wózek. To postępująca choroba: stwardnienie rozsiane rzutowo-remisyjne.
Choroba i wózek to tylko dodatki. Do mnie i do mojego życia. Kiedy diagnoza była pewna, miałam 22 lata.
Pierwsze objawy?
Trzy lata wcześniej. Później czekałam na potwierdzenie, że to SM, choć niemal od początku wszystko wydawało się jasne. Musiał pojawić się drugi rzut.
Rzut?
Rzuty mają różny charakter. W mózgu tworzy się stan zapalny. Zapalenie ustępuje, ale na przewodach nerwowych powstaje blizna, która utrudnia komunikację mózgu z resztą ciała. Zostaje niedowład, drętwienie, kłopoty ze wzrokiem. Można starać się pracować nad tym, żeby impuls znalazł nową drogę, ale to bardzo długa i męcząca praca; czasami to niemożliwe. Pamiętam dobrze drugi rzut – byłam wtedy w Berlinie na wakacjach. Obudziłam się rano i miałam wrażenie, że gdy dotykam ręki, to jak przez papier. W łazience nie mogłam utrzymać równowagi. Miałam niedowład prawej połowy ciała. Za wszelką cenę chciałam to ukryć. Zauważyłam, że jeśli dociążę się plecakiem, nie utykam. Dotrwałam do końca wyjazdu. Do szpitala trafiłam dwa dni po powrocie do Polski. Lekarz stwierdził, że to rzut. Czekał, jak zareaguję. Cieszyłam się, bo wiedziałam, że teraz dostanę leki…
W Stanach Zjednoczonych chory otrzymuje lekarstwa już na etapie wstępnej diagnozy. Ty mówisz o trzech latach i czekaniu na drugi rzut.
Cieszyłam się na zapas, bo drugi rzut okazał się niewystarczający. Mogłam otrzymać receptę, ale leki są refundowane tylko wtedy, gdy między pierwszym a drugim rzutem nie następuje przerwa dłuższa niż dwa lata. Moja choroba rozwijała się o rok za wolno.
Czyli możesz mieć leki, jeśli zapłacisz z własnej kieszeni?
Tak. Miesięczny koszt leczenia to ok. 6 tysięcy złotych. Nie było nas stać. Spotkaliśmy się z dużą solidarnością, bo przyjaciele taty z pracy postanowili, że będą się regularnie składać. Nie musieli, bo trzeci rzut rozwiązał sprawę. Nastąpił po miesiącu i był bardzo bolesny; kiedy schylałam głowę, czułam prąd przeszywający ciało, miałam duże zaburzenia równowagi. Mimo wszystko ta sytuacja była błogosławieństwem. Czy to nie jest pozbawione sensu, że jeśli choroba rozwija się stosunkowo powoli, a więc pacjent ma szansę dobrze funkcjonować przez dłuższy czas, to uznajemy, że leki nie są mu potrzebne?
[cisza]
Panicznie boję się igieł. A tu trzy zastrzyki w tygodniu, które trzeba wykonywać samemu. Niestety, pierwsze leki nie przynosiły efektu.
Jaki powinien być?
Spowolnienie choroby. A u mnie w rok po diagnozie, kiedy już otrzymywałam leki, rzuty pojawiały się jeden po drugim. Po każdym trafiałam do szpitala, przez pięć dni przyjmowałam sterydy, później dochodziłam do siebie w domu. Trudny czas. Bałam się, że stracę pracę.
To się nie stało.
Pracodawca, bardziej z troską niż z pretensją, zapytał, czy będę w stanie pracować. Byłam na okresie próbnym, przedłużono mi umowę. Teraz przyjmuję leki drugiej linii, mocniejsze. Pojawia się kolejny znak zapytania. Mniej więcej za dwa lata kończy się okres leczenia ze wsparciem NFZ. I albo refundacja zostanie mi przedłużona, albo będę musiała pokrywać koszty samodzielnie. 8 tysięcy złotych.
Miesięcznie?
Miesięcznie. Zresztą istnieje możliwość odebrania refundacji przed terminem. Jeśli lek w widoczny sposób nie pomaga, terapia może zostać przerwana. Państwo uznaje, że to nieuzasadniony wydatek. Na szczęście leki bardzo mi pomagają; choroba bardzo powoli postępuje.
Wszystkie analizy wskazują, że refundacja leków jest ekonomicznie uzasadniona, bo koszt i tak jest mniejszy niż świadczenia dla osób, które choroba wyklucza z aktywności. Państwo przeznacza wtedy środki na renty i wsparcie socjalne.
Problem w tym, że instytucje, które odpowiadają za podział środków, nie współpracują ze sobą w takim zakresie, w jakim powinny.
ZUS i Ministerstwo Zdrowia?
Tak. Mamy dwa różne budżety, dwa i więcej. Warto pomyśleć: „Od razu dajmy chorym najlepsze leki, te, które działają, zatrzymajmy rozwój choroby”. Przecież aktywne osoby z SM dokładają się do budżetu państwa, płacą składki, wiele z nich prowadzi firmy. Warto zrobić wszystko, żeby czas aktywności był jak najdłuższy.
Ty usiadłaś na wózku…
…w 2012 r. Dobrze to pamiętam, bo chwilę wcześniej zakładałam „Kulawą Warszawę” – jeszcze nie fundację, ale bloga. Wózek to była ulga.
To, że przestajesz chodzić? Ulga? W świecie, który jest tak niedostępny?
Chodzenie sprawiało mi coraz więcej kłopotów, męczyłam się. Walczyłam o to, żeby chodzić, ale to była walka z wiatrakami. Nie miałam już siły i chciałam usiąść. Sama podjęłam tę decyzję. Usiadłam i to była ulga. To był moment, w którym mogłam skupić się na innych rzeczach. Nie chcę tracić życia na to, żeby za wszelką cenę chodzić. Chcę żyć. Mam tak, że niezależnie od sytuacji, w której się znajduję, szukam dobrych stron. Wózek to tysiąc plusów.
Wymień trzy.
Szpilki. Znów mogę nosić szpilki. Dzisiaj mam tylko jedną parę sportowych butów. Bardzo za tym tęskniłam. Mogę robić kilka rzeczy naraz, np. wyprowadzać psa i rozmawiać przez telefon, bo moich rąk nie zajmują kule. I najważniejsze: mogę grać w rugby.
Jedna z trzech kobiet w Polsce. Jedyna wśród mężczyzn reprezentantka kraju.
Właśnie wróciliśmy z mistrzostw Europy. Zdobyliśmy piąte miejsce. Nie wyobrażam sobie życia bez rugby. Będę grać, dopóki nie zostanę połówką.
Połówką?
Połówka to najmniej sprawny zawodnik w klasyfikacji rugby na wózkach. „Prezes” jest połówką, jest najmniej sprawny fizycznie i manualnie. Rymek, o którym pisałeś (w reportażu Tata wjechał do garderoby – dop. KK), jest sprawniejszy – to jedynka. Gdy zaczęłam grać, byłam trójką. Teraz, ponieważ jestem słabsza i mam mniejsze zdolności manualne, moja klasyfikacja to dwa i pół. Rugby jest ważne; jeśli będę już tylko leżeć, poproszę, żeby noszono mnie na trybuny.
To się wydarzy?
Że będę leżeć? Możliwe, że nigdy, a możliwe, że za pół roku. Loteria. Ale jeśli nawet, będę wrzeszczeć z trybun: „Dawaj! Dawaj!”.
Izabela Sopalska-Rybak – prezeska Fundacji Kulawa Warszawa, trenerka, działaczka społeczna. Przed założeniem Fundacji działała jako osoba prywatna na rzecz udostępniania miasta dla osób z niepełnosprawnościami. Prowadzi szkolenia dla pracowników różnych instytucji m.in. z zakresu profesjonalnej obsługi osób z niepełnosprawnością, sprawdza dostępność, pomaga przy projektowaniu nowych budynków. Zawodniczka Warszawskiej Drużyny Rugby na Wózkach Four Kings.
W serwisie Pomagam.pl trwa zbiórka na wyjazd Izy do Szwecji. W dniu publikacji wywiadu brakuje niespełna 4 tysięcy złotych. Więcej informacji: pomagam.pl/dlanajlepszegomeza →
Halo.Pieniądze to projekt dziennikarski, gdzie pieniądze są pretekstem do rozmów o ważnych zjawiskach społecznych. Wywiadom towarzyszą zdjęcia i krótkie, artystyczne impresje filmowe, realizowane przez ISTV Media. Reżyserem i autorem zdjęć jest Paweł Labe.